— Tak — przerwałem mu. — Pomówimy później;, teraz do dzieła! Precz z więzami!
Ukląkłem nad nim i dobyłem noża, kiedy za mną powstał szmer jakiś.
— Czy to wy, mr. Cutterze? — zapytałem, nie oglądając się, gdyż kto mógłby być inny?
— Uff, uff, uff, uff! — odpowiedziały mi zamiast niego dwa obce mi głosy.
Zerwałem się błyskawicznie i odwróciłem się. Dwaj Indyanie, ociekający wodą, stali i patrzyli na mnie, jak na widmo. Później powiedział mi Old Surehand, że straż luzowała się co dwie godziny i że luzujący przypływali na wyspę. Dlatego to pokazały się w tak niestosownej dla mnie chwili te ociekające wodą postacie, ażeby zastąpić ogłuszonych. Ale zdumienie moje trwało tylko przez chwilę. W następnej pochwyciłem jednego z czerwonych lewą ręką za gardło a prawą powaliłem go na ziemię. Potem chciałem chwycić drugiego, lecz nie zdołałem, gdyż z przeraźliwym krzykiem o pomoc wskoczył w wodę i, rycząc ciągle, popłynął ku obozowi.
Nie było czasu do stracenia. Poskoczyłem do Old Surehanda i przeciąłem mu więzy na rękach i nogach. Oprócz tego przywiązano go dwoma rzemieniami do wbitych w ziemię palików.
— Czy możecie się ruszać, sir? — spytałem go, skoro powstał. — Powiedzcie prędzej!
Widziałem tego człowieka po raz pierwszy, ale nie miałem czasu przypatrzyć mu się. Wyprostował swoje potężne członki, schylił się, ażeby zabrać nóż jednemu z ogłuszonych i odrzekł tak spokojnie, jak gdyby nie miał żadnego powodu do obawy o siebie.
— Mogę wszystko, co chcecie, sir.
— A pływać także?
— Tak. Dokąd?
— Wprost na drugą stronę; tam czekają na nas biali.
— To chodźcie! Już najwyższy czas. Za minutę będą czerwoni tutaj.
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/127
Ta strona została skorygowana.
— 107 —