— Zostawić Old Surehanda? Ani mi się śni! Połóżcie się na mnie wpoprzek; ja was poniosę.
— Jestem za ciężki.
— Nie dla mnie.
— Ale to pójdzie powolnie i czerwonoskórcy nas dościgną.
— Zaczekajmy! No, proszę!
Spełnił moje życzenie dopiero po kilkakrotnem powtórzeniu go. Nie był rzeczywiście lekki, ale szło jakoś. Mimo to zbliżał się do nas pierwszy Indyanin coraz to bardziej. Musiał się bawić dotychczas i posuwał się teraz naprzód z taką siłą, gibkoścą i wytrwałością, że widziałem, iż nas doścignie. Ale był też sam jeden, gdyż reszta zostawała coraz to dalej. W mroku wieczornym byłoby go trudno zobaczyć, gdyby po drugiej stronie nie paliły się obozowe ogniska. Światło ich nie dosięgało wprawdzie ani nas ani jego, ale tworzyło jasne punkty, które od czasu do czasu sobą zasłaniał. Musiał mieć oczy doskonałe, skoro nie stracił nas na tej szerokiej płaszczyźnie.
Kiedy mieliśmy za sobą ze trzy czwarte drogi, zbliżył się do nas na trzydzieści najwyżej kroków i wydał przeraźliwy okrzyk wojenny.
— Dopędza nas! — rzekł Old Surehand. — To ja jestem winien. Jesteście pływak, jakiego jeszcze nie widziałem, ale nieść na wodzie ciężar dwu cetnarów, to zatrzyma najsilniejszego olbrzyma.
— Pshaw! Woda unosi nas przecież także, a tego jednego czerwonego się nie boję.
— Ja także nie. Skoro się zbliży, będzie zgubiony; mam nóż, a w rękach wraca mi czucie.
— Zostawcie go mnie! Ja nie byłem skrępowany.
— Czy chcecie go zakłuć? Nie lubię przelewać krwi bez absolutnej potrzeby.
— Tak samo i ja. Uderzę go po głowie i zabiorę ze sobą na brzeg.
— Sir, tego tylko jeden myśliwiec dokaże, a nazywa
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/130
Ta strona została skorygowana.
— 110 —