Pomiędzy Texas, Arizoną, Nowym Meksykiem a terytoryum indyańskiem, albo, wyraziwszy to inaczej, pomiędzy odnogami gór Ozark, dolną a górną Sierra Guadelupe i górami Gualpa, leży otoczona wzgórzami, oddzielającemi górny bieg rzeki Pecos i źródła rzek Red River, Sabine, Trinidad, Brazos i Colorado, wielka, straszliwa połać kraju, którą możnaby nazwać „Saharą Stanów Zjednoczonych“.
Puste przestrzenie suchego rozżarzonego piasku ustępują miejsca rozpalonym pokładom skalnym, niezdolnym do wypełnienia najbardziej skąpych warunków choćby najkrótszej egzystencyi najnędzniejszej roślinności. Nagle, bez żadnego przejścia następuje zimna noc po dziennej spiekocie. Ani samotny dżebel[1], ani zielone wadi[2] nie przerywa, jak na Saharze, martwej, jednostanej pustyni, a cichy bir[3] nie wywabia nigdzie ożywczą wilgocią nawet najmniejszej oazy. Brak tu nawet zupełnie przejścia o charakterze stepowym od bogato zalesionych obszarów górskich do martwego, suchego morza piasku; śmierć z nieprzymkniętem okiem występuje wszędzie w najokropniejszej postaci. Tylko, tu i owdzie wzrok, szukający jakiegoś zielonego punktu, spotyka, jakby na urągowisko — wywołany, niewiadomo, jaką siłą — samotny skórowaty krzak meskitu. Z takiem samem zdumieniem spotyka się tam rodzaj dzikiego kaktusa, rosnącego samotnie, albo w grupach, albo pokrywającego wielkie płaszczyzny, przyczem niepo-