Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/139

Ta strona została skorygowana.
—  117  —

dobna sobie wytłómaczyć zagadki jego bytu. Jednakowoż ani meskity, ani kaktusy nie przedstawiają przyjemnego, dobroczynnie działającego widoku. Barwa ich szarobrunatna a kształt nieładny. Gruby pył piaszczysty pokrywa je, a biada koniowi, na którym wjedzie między nie nieostrożny jeździec. Ostre, cienkie jak włos, a twarde jak stal kolce poranią mu nogi, tak, że już nigdy nie będzie dobrze chodził. Jeździec musi porzucić biedne zwierzę, a jeśli go nie zabije, wówczas spotka je nędzny los powolnej śmierci.
Pomimo wszelkich okropności tej pustyni odważył się ją człowiek przestąpić. Prowadzą przez nią drogi: w górę do Santa Fé i fortu Union, napoprzek do Pazo del Norte, i w dół, na zielone prerye i dobrze nawodnione lasy prowincyi Texas. Ale pod słowem „drogi“ nie należy rozumieć tego rodzaju drogowych budowli, które w krajach cywilizowanych noszą to miano. Czasem przejedzie temtędy samotny rastreador[1], towarzystwo zuchwałych śmiałków, albo dwuznaczny pułk Indyan, czasem w pustkowiu zaskrzypi także powolny, jak ślimak, szereg wozów, zaprzężonych wołami — ale tego, co nazywamy drogą, niema tutaj; niema nawet stałych kolei, wyjeżdżonych przez koła. Każdy jedzie tu swoją drogą, dopóki mu jeszcze grunt dostarcza jakich takich znaków, po których poznaje, czy jedzie we właściwym kierunku. Ale te znaki nikną czasem nawet dla oka najwprawniejszego. W takich miejscach oznaczają kierunek zapomocą palików, wbitych w ziemię w pewnych odstępach.

Mimo to domaga się pustynia ofiar dla siebie, które, uwzględniwszy rozmiary, są o wiele liczniejsze i okropniejsze od ofiar Sahary afrykańskiej i pustyni Szamo czy Gobi w Azyi środkowej. Szkielety ludzi, trupy zwierząt, szczątki siodeł i wozów i inne okropne resztki leżą tutaj na drodze i opowiadają historye, krórych wprawdzie ucho nie może usłyszeć, ale zato oko widzi tem

  1. Poszukiwacz złota.