powało nagie płaskowyże, gdzie było się już z daleka widocznym, a przecinały je strome parowy i głębokie keniony, porosłe rzadkimi aloesami i kaktusami, za którymi jeździec nie mógł się ukryć. W takim kenionie mogłem się natknąć na Komanczów i ocalić się tylko wtedy, gdybym czemprędzej zawrócił i powierzył się rączości i wytrwałości konia.
Najniebezpieczniejszym z tych parowów był tak zwany Mistake-Canon[1], ponieważ tworzył najwięcej uczęszczaną drogę indyańską miedzy górami a równiną. Nazwę swoją zawdzięczał nieszczęsnemu qui pro quo, gdyż opowiadano sobie, że pewien biały myśliwiec zastrzelił tutaj swego najlepszego przyjaciela, Apacza, zamiast nieprzyjacielskiego Komancza. Kto był ten biały i kto owi dwaj Indyanie, nie wiedziałem podówczas i nie mogłem się dowiedzieć o ich nazwiskach. Ten to, już skądinąd niebezpieczny kenion, był odtąd omijany nadto dzięki zabobonności „westmanów“ — mówiono bowiem, że mało kiedy udało się białemu przejść przezeń bez szkody. Duch zabitego Apacza miał każdego prowadzić do zguby.
Tego ducha nie bardzo się bałem i, gdybym tylko nie natknął się na ludzkich wrogów, niechby się był ze mną spotkał. Zanim jednak dotarłem do niego, zauważyłem ślady większej liczby jeźdźców, idące z boku, a potem dalej w moim kierunku. Nie mogły to być luźne konie, mustangi, gdyż nie było ich w tych stronach. Zsiadłszy z konia i zbadawszy trop, spostrzegłem ku mojemu zdumieniu i uspokojeniu, że konie były podkute. Jeźdźcy nie należeli zatem do rasy czerwonej; ale kim byli i czego tu chcieli?
Nieco dalej zsiadał jeden z nich z konia, prawdopodobnie celem poprawienia popręgu, a reszta jechała dalej. Zbadałem dokładnie to miejsce i zauważyłem przy lewej nodze kilka krótkich wązkich wcięć, jakby od grzbietu noża. Skąd to? Czyżby ten jeździec miał
- ↑ Wąwóz zawodny, Parów przeoczenia.