Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/150

Ta strona została skorygowana.
—  128  —

— Jakto?
— Powinien byłem opisać wam wczoraj te strony, a wam byłoby łatwo tak się urządzić, żeby stakemani nie mogli tędy uciekać.
— To rzeczywiście słuszne.
— W takim razie tylko wy bylibyście o tem wiedzieli i nie zdradzilibyście przed nikim. Tak jednak mogę się spodziewać odwiedzin z trzech stron.
— Sądzę, że tyko ze strony Komanczów..
— I Apaczów.
— Nie. Tylko jeden Apacz wie o tem, a mianowicie Winnetou.
— Czy sądzicie, że nic w domu nie powie?
— Z pewnością, jeśli poprosicie go o to.
— Poproszę go, ale biali!
— Ci także nic nie zdradzą; to bez wyjątku sami powściągliwi ludzie.
— Przyznaję, że drugim nie powiedzą, ale zapamiętają sobie może odosobnione home i odwiedzą mnie wrótce.
— A na tem wam nic nie zależy?
— Nie.
— Hm, to niezbyt uprzejme.
— Inaczej to rozumiem. Owszem, niechby sobie przychodzili, ale gdy to uczynią, oaza będzie odkryta. Ich albo ich ślady zobaczą drudzy i pójdą potem za nimi. Czy nie tak, sir?
— Zapewne. Poprosimy ich zatem, żeby nietylko milczeli, lecz nie przychodzili już tutaj.
— To byłoby za ostro. Może się kiedyś później ktoś z nich znaleść na Llanie, wpaść w niebezpieczeństwo, i musiałby zginąć z pragnienia, gdyby mu nie było wolno przyjść tu do wody. Taki wypadek musi stanowić wyjątek. Czy omówicie to z nimi, mr. Shatterhandzie?
— Chętnie.
— Ale stały wyjątek robię dla was i dla Winnetou. Przychodźcie do mnie jak najczęściej. Wy uczynicie to