Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/159

Ta strona została skorygowana.
—  137  —

— Moi panowie, milczmy o tem na razie. Możemy później pomówić; teraz musimy ruszać w drogę.
— Czy nam tak pilno, sir? — zapytał Parker.
— Tak.
— Mnie się nie zdaje. Daliśmy czerwonym porządną nauczkę i będą chyba unikali dania nam sposobności do nowej.
— W tem brzmi wielka ufność, mr. Parkerze, ale rozważcie dobrze, że nas dwunastu, a mamy przeciwko sobie stu pięćdziesięciu tych czerwonych.
— To słuszne, ale... Old Shatterhand, Old Surehand i Old Wabble, że wymienię tylko te nazwiska; nie wspominając już o mnie i o drugich. Komancze nie poważą się nas niepokoić.
— Przeciwnie, sądzę, że pragną zemsty. Boją się naszych nazwisk, ale wiedzą tak dobrze, jak my, że w razie napadu będzie ich po dwunastu na każdego z nas. Pochwyciwszy Old Surehanda, mieli znakomitą zdobycz, którą odebraliśmy im napowrót. Będą wściekli z tego powodu i postarają się, żeby nie tylko jego, lecz i nas dostać w swe ręce. Jeśli napadną na nas tu, na otwartej sawannie, to nie będziemy mieli osłony; bronilibyśmy się wprawdzie i położylibyśmy trupem znaczną ich ilość, ale wkońcu musielibyśmy uledz. Nie, ruszajmy!
— To nam także nic nie pomoże, bo jeśli rzeczywiście mają zamiar nas pojmać, to podążą za nami, skoro odjedziemy.
— W takim razie będziemy mogli wybrać sobie lepsze miejsce na ich spotkanie, aniżeli to. Pójdą za nami w każdym razie, już aby się dowiedzieć, dokąd jedziemy, lecz zbyt daleko nie zapuszczą się, bo idą na Llano.
Old Surehand i Old Wabble przyznali mi słuszność, a Joz Hawley miał dla mnie zbyt wiele serca, ażeby okazać to, co myśli, gdyby był innego zdania — a reszta? Reszta wcale nie gniewała się na to, że mamy się wynieść z niebezpiecznego sąsiedztwa Komanczów. Co