Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/167

Ta strona została skorygowana.
—  145  —

Złożył się strzelbą do strzału, ale przeszkodziłem mu mówiąc:
— Nie strzelać, sir. Czekałem na nich nie na to, by ich wystrzelać, lecz by ich odwieść od pościgu za nami. Jeśli zawrócą i dadzą nam spokój, będzie dla nas tak dobrze, a nawet lepiej, co gdybyśmy ich wystrzelali. Skoro tylko pierwszy z nich będzie dość blizko, pokażemy się im, wymierzycie na nich strzelby, a ja będę z nimi mówił. Strzelać macie dopiero wtedy, kiedy mój sztuciec przemówi.
— Jak chcecie — mruknął Old Wabble — ale wolałbym, żeby tych czerwonych pogasić, jak tuzin świec.
Nie był przyjacielem Indyan, więc nie zgadzał się z mojem humanitarnem postępowaniem. Zaczekałem, dopóki dowódca nie zbliżył się na odległość dziesięciu długości konia; potem wstaliśmy i wyszliśmy z poza zarośli. Wszystkie nasze strzelby zwróciły się ku niemu i ku jego ludziom. Zobaczyli nas natychmiast.
— Uff, uff, uff, uff! — zabrzmiały okrzyki zdziwienia i przestrachu.
— Stać! — zawołałem do nich. — Kto ruszy krokiem dalej albo podniesie broń, zginie!
Zatrzymali się, a mogli to zrobić, bo konie ich nie płynęły, lecz miały stały grunt pod nogami.
— Uff! — zawołał dowódca. — Old Shatterhand jeszcze tutaj? Dlaczego ukrył się i nie pojechał dalej, jak sądziliśmy?
— Aha, tak sądziliście? — spytałem. — Więc zdawało wam się, że nie mam mózgu i nie domyślę się, że podążycie za nami?
— My nie jedziemy za Old Shatterhandem.
— A za kim?
— Za nikim.
— Dokąd jedziecie?
— Na polowanie.
— Zdaje mi się, że macie tylko ryby łowić.
— Jedni łowią, a drudzy polują; chcemy nabrać mięsa do naszych wigwamów.