Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/178

Ta strona została skorygowana.
—  156  —

i odjechało po krótkiem, niezbyt serdecznem pożegnaniu. Hawley był cicho, lecz Parker rezonował za nimi. Zapytałem go:
— Zdaje mi się, że widzieliście przedtem moje skinienie. Czy zrozumieliście je?
— Tak.
— Co miało znaczyć?
— Żebym ich puścił spokojnie.
— Czemu tego nie czynicie?
— Ponieważ złoszczę się na nich.
— Wasza złość jest zbyteczna i wcale nie decydująca. My, reszta, cieszymy się, że pozbyliśmy się ich towarzystwa. Znajdziemy się w położeniu, gdzie potrzeba nam będzie mężczyzn, nie mazgajów. A chociaż może to wyrażenie za silne, to przecież nie byli to ludzie, którym by można zaufać.
Na to przemknął mu po twarzy przyjaźniejszy wyraz, i z zadowoleniem zapytał:
— A mnie nie odeślecie?
— Nie.
— A więc sądzicie, że mi możecie zaufać?
— Sądzę, że was prawdopodobnie poznam, jako człowieka godnego zaufania. W tem rzecz!
— A zatem dopiero poznać! — zaznaczył Old Wabble, potrząsając z uśmiechem członkami ciała. — Starajcie się zatem, mr. Parkerze, żebyście nie chybili następnego łosia.
— To napomnienie zbyteczne; dotychczas trafiałem wszystkie, mr. Cutterze.
— A owego pierwszego także?
— Tak.
— Śmiem powątpiewać.
— Wszak wiecie, bo dowiodłem wam tego.
— Tak, to dowiedzione, co trafiliście wówczas; zupełnie dowiedzione. Wiecie co?
— No, co? — zapytał teraz Parker, uderzony zachowaniem się starego.
Wabble ułożył twarz w jeszcze więcej fałdów,