Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/183

Ta strona została skorygowana.
—  161  —

nieszczęśliwy przypadek, należało się spodziewać, że nie natkniemy się na Komanczów.
Obie doliny rzeczne, któremi jechaliśmy dotychczas, miały wiele zakrętów. Jechaliśmy teraz na dół, a że mogliśmy jechać prosto, jak strzelił, zużywaliśmy mniej czasu, aniżeli na jazdę w górę. Mniej więcej o pół do drugiej dotarliśmy do Rio Pecos. Niebawem znaleźliśmy miejsce, gdzie powolny prąd wody umożliwiał przepłynięcie, a potem ruszyliśmy cwałem przez zieloną preryę, leżącą pomiędzy rzeką a wspomnianym przedtem łańcuchem wzgórków. Ponieważ ten łańcuch nie biegnie równolegle do rzeki, lecz zbliża się do niej lub oddala biegnąca wzdłuż niej sawanna nie ma ciągle tej samej szerokości. Czasem ścieśnia się tak, że tworzy tylko wązki pasek, czasem zaś rozciąga się przed oczyma w dal, na pozór nieskończoną. Pędziliśmy, jak burza, przez trawiastą dolinę, przyczem prawdziwą radość sprawiał widok rozwianych białych włosów Old Wabble’a i jeszcze niemal dłuższej, bronzowej grzywy Old Surehanda. Ten jechał na meksykańskim kasztanie hiszpańskiej krwi — a chociaż nie mógłby pójść w zawody z moim karoszem i był ze względu na ciężar jeźdźca grubo zbudowany — cwał ten był dlań zabawką.
Old Surehand i Old Wabble — tacy dwaj jeźdźcy u mego boku! Wydawszy okrzyk radości, rzuciłem kapelusz wysoko w powietrze i pochwyciłem go w pędzie.
— Jesteście widocznie w dobrym wcale humorze — rzekł z uśmiechem Old Surehand.
— Tak — odpowiedziałem — a poprawi się jeszcze, kiedy Winnetou będzie z nami. Jego czarna czupryna jest poprostu wspaniała. Wtedy będę miał przy sobie trzy grzywy.
— A kiedy go spotkamy?
— Nie wiem na pewno. Powiedziałem wam, że wyszedł prędzej na Llano Estacado. Spodziewam się, że dziś jeszcze natkniemy się na posłańca od niego.
— Gdzie? Czy miejsce jest oznaczone?