Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/185

Ta strona została skorygowana.
—  163  —

niecie się dziwić skoro się później dowiecie, gdzie i jak ja żyję.
— Czy to tajemnica?
— I tak i nie, jak kto uważa. Nie zwykłem o tem mówić, bo nie należę do ludzi lubiących tracić słowa napróżno.
— Odwrócił się do połowy, a po jego pogodnej dotąd twarzy przemknął głęboki cień. Czyżbym dotknął rzeczywiście tajemnicy? Wydało mi się, że dotknięcie to zabolało go mocno. Zamilkliśmy obydwaj. Być może, że ten, duchowo i fizycznie niezwykły człowiek miał za sobą także i los niezwykły. Niema westmana z losem zwyczajnym.
Po upływie oznaczonej godziny nie było już dawno widać za nami zielonego pasu roślinności nad Rio Pecos, a przed nami milami rozciągała się prerya. Dokoła nie było ani jednego punktu, po którym możnaby się zoryentować — a mimo to wiedziałem, że znajduję się na wspomnianej linii. To był zmysł lokalny, właściwy wędrowcom. Bez niego też naraża się człowiek Zachodu na setki niebezpieczeństw. Kto go nie posiada, ten albo ginie albo zostaje myśliwcem najniższej klasy. Wystarczał nam mały zwrot, aby z dotychczasowego kierunku dostać się na tę linię.
Była godzina trzecia po południu, a kto by sądził, że Komancze potrafią odnaleźć trop nasz lub nas doścignąć, tego uważałbym za obłąkanego. Teraz dopiero mogli przybyć na prawy brzeg rzeki Pecos i szukać naszych posterunków i straży, których nie było.
Dzięki ostatniej części naszej rozmowy zagłębił się widocznie Old Surehand w samym sobie, gdyż podpędzając konia, jechał sam przodem ze spuszczoną w zadumie głową. Wtem osadził konia, zsiadł i zaczął badać ziemię. Kiedy dojechaliśmy do niego, zobaczyłem, że odkrył trop. Zsiadłem także. Old Wabble poszedł za naszym przykładem, zbadał podeptaną trawę i rzekł:
— To były konie, moi panowie, sześć koni,