Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/190

Ta strona została skorygowana.
—  168  —

— Hm! — mruknął stary. — W przeciągu trzech lat może się dużo zmienić, co tutaj, gdzie może iść o życie, jest rzeczą bardzo ważną.
— Jeśli nastąpiła jaka zmiana, to może polegać tylko na tem, że las się zrobił gęściejszy, a to nie może nam szkodzić. Ponieważ strona południowa jest najgęściejsza, to ku niej pojedziemy łukiem. W zaroślach nikt się tam nie kwateruje i dlatego zdaje mi się, że stamtąd najlepiej będzie zbliżyć się niepostrzeżenie. Jeśli nie chcemy czekać do nocy, to nie znam innego sposobu zbliżenia się do tego lasku.
— Well, więc musimy spróbować i przygotować się na to, że za naszem miłem przybyciem otrzymamy kilka mniej miłych kul między żebra lub w głowy. Śmiałek, który się na coś odważy, ryzykuje; th’ is clear!
Old Surehand zachowywał się wciąż jeszcze milcząco, ale w twarzy jego widziałem tę nieubłaganą gotowość, nie cofającą się przed żadnem niebezpieczeństwem, jeśli są tylko jakie takie widoki szczęśliwej przeprawy. Coraz więcej wyglądał mi na człowieka, który woli działać, niż mówić, a później pokazało się, jak świetnie przystawał do Winnetou po tym względem,
Skręciliśmy zatem w prawo i trzymaliśmy się, jadąc łukiem, tak daleko od lasku, że ciągle miał tę samą wielkość. Kiedy znaleźliśmy się wprost na południe od niego, wydobyłem lunetę, która na dalekim Zachodzie oddała mi już niejedną przysługę, a nawet ocaliła mi życie, i zacząłem się przypatrywać skrajowi lasu. Nie zauważyłem nic podejrzanego.
— Czy widzicie co, sir? — spytał Old Wabble.
— Nie. Nie dostrzegam żadnej żyjącej istoty; ani człowieka, ani zwierzęcia.
— Czy nas widzą stamtąd?
— To szczególne pytanie, sir. Czy stąd dostrzeglibyście tam człowieka?
— Nie.
— A więc i nas nie można zobaczyć nieuzbro-