zwrócone na cel nasz, ażeby zawczasu dostrzedz ewentualne niebezpieczeństwo. Nie było jednak żadnego, i dotarliśmy szczęśliwie do skraju lasu. Tam zeskoczyliśmy z koni i ze strzelbami, przygotowanemi do strzału, zaczęliśmy nadsłuchiwać. Próbowaliśmy przebić wzrokiem zarośla, ale nic widać nie było. Wtem szepnął do mnie Old Surehand:
— Potrzymajcie mi konia! Zaraz wrócę.
— Dokąd idziecie?
— Na zwiady. Nie obawiajcie się. Ja się znam na tem.
Obraziłbym go, gdybym mu ofiarował moje towarzystwo lub gdybym go zatrzymywał. Pozwoliłem mu więc iść. Trwało dość długo, zanim powrócił, żeby nam donieść:
— Mieliśmy ogromne szczęście, że nas nie dostrzeżono. Komancze w lesie.
— Czy widzieliście ich? — spytałem cicho.
— Nie, ale wiemy, że trop ich prowadzi do lasu a nie wychodzi zeń nigdzie. Są więc tam jeszcze. Tylko, tego chciałem się na razie dowiedzieć. Musimy ich podejść.
— Well — zgodził się Old Wabble. — To może tylko dwu zrobić, bo trzeci musi zostać tutaj przy koniach. Kto to będzie, mr. Shatterhandzie?
— Wy — odpowiedział Old Surehand, chociaż stary mnie pytał.
— Ani myślę! Siedzieć tutaj bezczynnie? Będę łaził po lesie, gdyż mam wam dowieść, że się nie boję.
— Wiemy już o tem, więc ten dowód zbyteczny. Nie potrzebuję wam chyba mówić, jak was znam i cenię, więc nie weźmiecie mi chyba tego za złe, że przypomnę wam, iż „łażenie po lesie“ nie jest waszą silną stroną. Wam lepiej na otwartej sawannie. Zostańcie zatem przy koniach!
— Jak chcecie — odrzekł stary z giestem zniecierpliwienia. — Tu nie czas ani miejsce na sprzeczki. Zgodzę się więc, jako rozumny. Idźcie sobie na zwiady,
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/194
Ta strona została skorygowana.
— 170 —