Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/195

Ta strona została skorygowana.
—  171  —

lecz jeśli wrócicie trupami, to nie zechcę słyszeć wyrzutów.
Wziął konie za cugle i skinął na nas, żebyśmy poszli. Old Surehand spojrzał na mnie pytająco, więc odrzekłem:
— Nie możemy się się rozłączać, bo to tu zbyt niebezpieczne. Jest jeszcze biały dzień, i możnaby nas zobaczyć, a w takim razie musi jeden drugiemu przyjść prędko z pomocą.
— To słuszne, sir. Ale dokąd się zwrócimy?
— Czy przedtem, gdy was nie było, nie zauważyliście miejsca, gdzie możnaby się mniej uciążliwie bez szmeru przecisnąć?
— Zdaje mi się, że takie jest. Chodźcie!
Poprowadził mnie dokoła kilku krzaków i pokazał potem jeden z nich, mniej gęsty od innych. Skinąłem głową, położyłem się na ziemi i wlazłem do środka. Strzelby zostawiliśmy oczywiście u Old Wabble’a; rewolwery i nóż wystarczały na każdy wypadek.
Mieliśmy, jak powiedziano, jeszcze biały dzień, czerwoni mogli więc widzieć każdy ruch w zaroślach. To utrudniało nam zadanie tak dalece, że mogliśmy się tylko bardzo powoli posuwać naprzód. W pół godziny przebyliśmy trzecią część naszej drogi; potem się poprawiło. Musieliśmy się dostać do środka lasku, gdzie była woda, nad którą byli pewnie Komancze. Po upływie nowego kwadransa usłyszałem przed nami parsknięcie konia. Old Surehand usłyszał je także, gdyż trącił mnie, by zwrócić moją uwagę. Czy to zwierzę parsknęło tylko przypadkiem, czy też chciało zwyczajem koni indyańskich ostrzedz swego właściciela? W takim razie niebezpieczeństwo byłoby dwa razy większe.
Muszę powiedzieć, że nietylko cieszyłem się Old Surehandem, lecz podziwiałem go nawet. Z początku został w tyle, potem przecisnął się obok mnie naprzód i to z wytrwałością, rozwagą i zręcznością, jaką rzadko widziałem u białych. Korzystał z każdej luki a każdą przeszkodę albo omijał, albo usuwał