Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/206

Ta strona została skorygowana.
—  182  —

— Sir, czas wydał mi się za długi.
— To jeszcze bynajmniej nie powód, żeby głupstwa popełniać.
— Głupstwa? Przepraszam was, mr. Shatterhandzie! Old Wabble głupstw nie popełnia!
— Pshaw! Mieliście bezwarunkowo zostać na stanowisku, które wam powierzono. Do czegoby to doszło, gdyby każdy mógł sobie odchodzić z miejsca, które ma zajmować. Jak można wobec tego brać z wami udział w jakiemkolwiek niebezpiecznem przedsięwzięciu? Wiecie, że to, co zamierzamy, połączone jest z wielkiem niebezpieczeństwem. Musimy mieć do siebie nawzajem zaufanie mocne, jak skała. Jeśli nie, to odjeżdżam dalej a was tu zostawię.
— Brawo, brawo! — zawołał Parker.
Old Wabble napadł nań z gniewem:
— Co tutaj macie wykrzykiwać? Wypraszam sobie takie wrzaski raz na zawsze!
— Wierzę — odpowiedział Parker. — Ja mam pozwalać na to, żeby mi ciągle grożono zostawieniem mnie — wy zaś nie chcecie tego słyszeć, stary Wabble’u! Nie byliśmy przy tem. Jakiegoż to strzeliliście bąka?
— Żadnego, ale jeśli nie zamkniecie dzióba, to strzelę i to całkiem porządnego: wy nim jesteście. Th’ is clear!
Odwrócił się z wściekłością.
Postarałem się najpierw o nasze bezpieczeństwo; kazałem sprowadzić konie i rozstawiłem straże. Hawley był pierwszym; miał patrolować dokoła lasku i donosić o wszystkiem, coby zauważył. Potem zbadano Komanczów. Nie żyli; odsunęliśmy ich na razie na bok. Potem usiedliśmy wszyscy razem, ażeby omówić położenie. Mrok wieczorny zapadał już, ale rozniecanie ogniska nie było wskazane. Blasku jego nie można było zobaczyć z zewnątrz, gdyż Mały Las był dość gęsty, ale Komancze, mający potem nadejść tą drogą, nie powinni znaleźć śladów naszego obozu.