Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/216

Ta strona została skorygowana.
—  192  —

— Czy to był ten sam Bob?
— Tak.
— W takim razie macie słuszność, zupełną słuszność. Nie wolno nam go zostawić; on musi się wydostać.
— Chcecie iść razem?
— Oczywiście! To się rozumie samo przez się. Kiedy stąd wyruszymy?
— O świcie.
— Czy to nie zapóźno?
— Nie. Wprawdzie stąd do Kaamkulano jest z czubkiem dzień drogi, ale ja znam te strony i mamy doskonałe konie. Nie natężając ich zbytnio, będziemy tam przed samym wieczorem, a zatem w czasie najwłaściwszym.
— Tak, przed samym wieczorem zawsze najlepiej, bo jest czas poznać miejscowość i przygotować sprawę. Potem, kiedy się ściemni, nastąpi wykonanie planu. Cieszę się z góry. Czy macie pojęcie, ilu tam ludzi mieszka?
— Nie. To będzie tylko namiotowa wieś wodza Wupa Umugi, i zdaje mi się, że nie będzie tam wielu młodych i rzeźkich wojowników.
— A więc bitwa ze starymi babami! Fi!
— Hm, tak łatwo nam to nie pójdzie. Podczas każdej wyprawy zostaje pewna liczba wojowników dla ochrony obozu, a w tym wypadku także dla pilnowania jeńca. Z nimi to będziemy mieli do czynienia.
— Wątpię jednak, żeby wszystkie nasze konie wytrzymały tę jazdę?
— Wszystkie? Ileż macie na myśli?
— No tyle ile ich mamy.
— A zatem dwa.
— Dwa? — zapytał zdziwiony.
— Tak. Mój kary i wasz kasztan.
— Hola! Sądzicie, jak się zdaje, że tylko my dwaj puścimy się w tę drogę?
— Pewnie; któż jeszcze?
— Sądzę, że nikt się nie wyłączy.