— A ja sądzę, że mamy przed sobą taką drogę, jakiej tylko nasze konie podołają. O mr. Parkerze i mr.Hawleyu wogóle nie może być mowy. Ich konie są już teraz znużone i padłyby po drodze.
Parker nic nie powiedział — poznał widocznie, że miałem słuszność — lecz Joz miał do mnie wielkie przywiązanie i trudno mu było się rozstać.
— Czy to niemożebne, żebym z wami pojechał? — zapytał. — Wszak wiecie, jak chętnie przebywam z wami, sir!
— Wiem o tem, ale to niemożebne, mr. Hawleyu. Koń nie może tyle, ile wy chcecie od niego.
— To Old Wabble pożyczy mi swojego.
— A wam co znowu? — zawołał stary. — Przecież ja sam także jadę.
— Wy? — zapytałem.
— Tak, ja.
— Sądziłem, że zostaniecie z tamtymi?
— Czemu? Konia mam dobrego. Sądzicie może, iż nie wytrzyma jazdy?
— Wytrzymałby prawdopodobnie, lecz będzie się opierał i nie zechce ruszyć z miejsca.
— Opierał? To szczególne! Chciałbym widzieć konia, któryby się oparł Old Wabbl’owi.
— Tym razem, przecież!
— Czemu właściwie tym razem?
— Ponieważ chodzi o niggra.
— Aha! Tak to rozumiecie! No, pod tym względem nie będzie nic zależało od konia, lecz ode mnie.
— Albo ode mnie, mr. Cutterze. Nie mam zamiaru trudzić was dla czarnego.
— Pshaw, uczynię to chętnie.
— Przedtem brzmiało to inaczej!
— Tak, przedtem! Czy mam być szczerym, mr. Shatterhandzie?
— No?
— Nie było to z waszej strony zbyt smacznie powiedziane, to o śmierdzącym trupie, ale trafiło do mnie,
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/217
Ta strona została skorygowana.
— 193 —