— Dokąd?
— Do Nargoleteh-tsil, gdzie spotkamy się z Apaczami. Długi Nóż zna przecież drogę.
Czerwonoskóry, do którego zwróciłem się z tem zapytaniem, odpowiedział:
— Znam ją dokładnie. Kiedy mamy odjechać?
— Jutro rano, skoro tylko my wyruszymy.
— Czy tych psów Komanczów mamy zostawić tutaj?
— Nie; muszą zniknąć bez śladu. Komancze, dążąc na pustynię, będą tędy przejeżdżali, więc nie można ich tu także pochować, gdyż znaleźliby groby.
— Czy zwyczajny wojownik Apaczów może Old Shatterhandowi coś poradzić?
— Czemu nie?
— Przywiążemy zwłoki do koni i zabierzemy je do Nargoleteh-tsil i tam je pochowamy.
— Tak, to będzie najlepsze ze wszystkiego.
— A do kogo należą ich konie, broń i rzeczy?
— Do ciebie. Nam nic nie potrzeba, chyba że mr. Parker i mr. Hawley zechcą zmienić konie. W takim razie niech sobie wybiorą dwa, które im się spodobają.
— Niech tak będzie. Ale skalpy także sobie zabiorę; oni zabraliby mój tak samo. Howgh!
Sprawa była zatem załatwiona. Zjedliśmy i położyliśmy się spać; ponieważ nazajutrz czekała nas męcząca jazda, Parker, Hawley i Indyanin przedtem zgłosili się z gotowością stania na straży. Przystaliśmy na to oczywiście.
Zając z dalekiego Zachodu, a szczególnie texański, jest nieco większy od naszego szaraka a uszy ma znacznie większe. W owych czasach było ich mnóstwo, gdyż na preryach żyło jeszcze tyle bawołów i wszelakiej innej zwierzyny, że westman tylko wtedy marnował kulę na zajączka, kiedy już nic innego nie było. Nigdzie nie spotykało się tyle szaraków, co nad potokiem, przeprowadzającym do Buffalo-Spring wodę z jego źródła; zresztą Buffalo Spring właściwie jest także tylko źródłem.
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/219
Ta strona została skorygowana.
— 195 —