dokoła brzegu doliny i nastręczały mi wiele sposobności do ukrycia się, skoroby się okazała tego potrzeba. Była przytem jednak pewna trudność, której nie należało nie doceniać. Nie wolno mi było zostawiać śladów, albo tylko takie nieznaczne, żeby nie można rozróżnić, czy pochodziły od buta, czy też od indyańskiego mokasyna. Cała okolica pozbawiona była zresztą drzew i zarośli, tak, że każdy większy przedmiot widać było z daleka.
Idąc ostrożnie naprzód, rzucałem często wzrokiem na wolne pole. Ku mej radości nie było widać nikogo, ani mężczyzny, ani kobiety, ani dziecka. Minął już zatem czas, w którym wszyscy pozostali w polu mieszkańcy obozu zwykli się schodzić do doliny na wieczór i na nocny spoczynek. Pod nieobecność wojowników bardzo surowo tego przestrzegają.
Doszedłszy do wylotu doliny, zwróciłem się na prawo i zacząłem piąć się na zbocze. Czy wejście było strzeżone? Spojrzałem na dół i nie ujrzałem nikogo. Obóz musiał się znajdować w środku doliny, długiej na pół godziny drogi, gdyż tylną część zarezerwowano pewnie dla koni. Pora była widocznie bardzo szczęśliwie obrana, gdyż tu, na górze, nie było nikogo i ani śladu, żeby ktokolwiek był tu w ostatnich godzinach.
Wkrótce ujrzałem pierwsze namioty, a przeszedłszy jeszcze kawałek, zobaczyłem cały obóz na dole. Składał się z samych letnich, płóciennych, a nie zimowych, skórzanych, namiotów. Nie miałem czasu ich zliczyć, ale było ich przeszło sto. Place przed namiotami i między nimi roiły się od chłopców, kobiet i dziewcząt. Mężczyzn widziałem niewielu, a i ci wydali mi się starzy. Czyżby tych stu pięćdziesięciu wojowników, których miał ze sobą Wupa Umugi, tworzyło całą ludność, zdolną do broni, i czy nikt tu nie został? Tego nie przypuszczałem; byłoby to wielką nierozwagą. Nie mógł zostawić obozu bez żadnej ochrony. Za obozem zobaczyłem kilka pasących się koni.
Poszedłem jeszcze dalej, ażeby zobaczyć miejsce,
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/221
Ta strona została skorygowana.
— 197 —