Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/236

Ta strona została skorygowana.
—  212  —

— Skończcie już, skończcie, sir! — przerwałem mu te biadania. — Daję wam słowo, że nie stanie się nic z tego wszystkiego, co przedstawiliście tu tak czarująco.
— To pięknie. Wprawdzie chcecie tego koniecznie, ale przewiduję nieszczęście. Na szczęście nie mam szyi pod waszą głową, a jeśli wam się uda wyjść z tego z kilku złamaniami żeber, nóg i z kilku zwichnięciami, to będzie bardzo chwalebne. Komu radzić nie można, temu nie należy pomagać, bo mu pomódz nie można; th’ is clear.
— Nie potrzebuję pomocy i proszę tylko o jedno, skoro będziecie gotowi. Oto jedźcie dokładnie tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj, ażebym was nie minął.
Na to rzekł Old Surehand spokojnym lecz pewnym głosem:
— O ile Old Wabble niepokoi się o was, o tyle ja jestem spokojny, mr. Shatterhandzie. Sprawa jest niebezpieczna, wysoce niebezpieczna — ale wiem, że nie zabieracie się do niczego, czego wykonania nie jesteście pewnym. Wszystko więc pójdzie składnie. Ale jeśli nie macie nic przeciwko temu, to zaproponowałbym wam coś.
— Nietylko nie mam nic przeciwko temu, ale będę wam za to wdzięczny.
— Ile wynosi długość doliny od jednego końca do drugiego?
— Pół godziny drogi.
— A jak daleko stąd do jej początku?
— Mały kwadrans.
— Konie znajdują się prawdopodobnie w tyle.
— Tak.
— To wyniesie razem trzy kwadranse. Czy to nie za daleko?
— Hm! Moglibyśmy skrócić sobie drogę, gdybyśmy zabrali konie do wylotu doliny.
— To chciałem wam właśnie zaproponować.
— Dziękuję, sir, i zgadzam się. Będzie już dziesiąta.