Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/238

Ta strona została skorygowana.
—  214  —

z tego skorzystałem. Gdy się potem podniosłem, leżeli, jakby się dla mnie pokładli: jeden z prawej, drugi z lewej strony. Wziąłem pierwszego za gardło i uderzyłem go w skroń. Krótkie drżenie przebiegło jego ciało, potem wyprężył się i leżał, nie wydawszy głosu ze siebie. Ten był już gotów — a tak samo poszło i z drugim.
Wtem zbliżył się Old Surehand, a za nim Cutter.
— Usiądźcie przy nich, każdy przy jednym! — szepnąłem. — Starajcie się, żeby nam nie przeszkodzili, dopóki nie wrócę.
— Wszak ogłuszeni — rzekł Old Wabble.
— Lecz na jak długo? Nie znam ich czaszek i mogłem uderzyć za słabo. Gdyby który się zbudził, zagrozicie mu nożem.
Podniosłem zasłonę we drzwiach i wszedłem do namiotu. Słychać było głośny spokojny oddech śpiącego.
— Bob! — próbowałem zawalać.
Nie usłyszał. Wziąłem go za jedną nogę i pociągnąłem za nią.
— Bob!
Na to się ruszył.
— Bobie, to ty?
— Co... kto... gdzie? — odpowiedział zaspany.
— Zbudź się, bądź rozsądny i słuchaj, co ci powiem! Czy tu sam jesteś?
— Tak, Bob być tutaj sam. Kto przyjść teraz do masser Bob? Kto z nim mówić?
Poczciwy Murzyn miał tę właściwość, że siebie nazywał masser, a kogo uważał za wyższego od siebie, do tego mówił — massa.
— Powiem ci, jeżeli będziesz mówił cicho, całkiem cicho. Przychodzę ciebie uwolnić.
— Oh, oh, oh! Bob uwolnić! Masser Bob ma być wolny, całkiem znów wolny?
— Tak, całkiem wolny.
— Kto być, co masser Bob uwolnić?
— Ucieszysz się, bardzo ucieszysz, kiedy usłyszysz, kto jestem. Ale nie krzyknij z radości.