Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/241

Ta strona została skorygowana.

— Odejdźcie już! — powiedziałem. — Zacznie jeszcze rżeć. To zwierzę ma dobrą szkołę.
— Niech dyabli porwą szkołę, jeśli przy tem, będąc białym, łamie się ręce i nogi. Czy rzeczywiście będziecie jeszcze próbowali z tą bestyą?
— Tak.
— W tych ciemnościach?
— A może mam czekać, aż dzień nadejdzie?
— Nie dowcipkujcie; sprawa poważna. Lękam się naprawdę ogromnie o was. Dam wam dobrą radę; wolicie...
Byłby mi rzeczywiście dał całkiem niepotrzebną radę, gdyby mu nie przerwał Old Surehand.
— Bez frazesów, sir! Musimy się już zabierać. Weźcie Boba za rękę i poprowadźcie go, a ja poniosę te worki. Naprzód!
— Nie mam nic przeciwko temu; odchodzę już i podrowadzę Boba, ale ciekawy jestem, jak się to skończy. Umywam ręce w niewinności, ponieważ nie można ich tu wymyć w niczem innem; th’ is clear.
Zniknęli w ciemnościach nocy, a ja mogłem się zabrać do głównej części mojego zadania, gdyż uprowadzenie konia było rzeczą o wiele trudniejszą od uwolnienia Murzyna i, tak łatwo udałego, zabrania guseł wodza. Ani mi przez myśl nie przeszło zdobywać konia tak, jak to sobie myślał Old Wabble. W obecnych warunkach, a zwłaszcza w nocy, byłoby to połączone z niebezpieczeństwem dla życia. Szlachetny koń miał szkołę indyjską, bał się każdego białego, a chociaż nie wątpiłem bynajmniej, że śmiałym skokiem uda mi się dostać mu na grzbiet, to przecież nastąpiłoby to dopiero po energicznym oporze zwierzęcia, połączonym z tętentem, parskaniem, rżeniem i biciem kopytami, co spowodowałoby ogromny hałas. A gdybym był nawet tego dokazał, nie było: ani siodła, ani uzdy, ani zwykłego rzemienia na głowę, gdyż konia przywiązano lassem do kołka w ziemi w ten sposób, że drugi koniec rzemienia obwiązano mu poprostu dokoła szyi.