Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/244

Ta strona została skorygowana.
—  220  —

— Widziałem, że zerwał strzelbę z ramienia, więc przestrzegłem go:
— Nie strzelać, sir! Chciałbym pożyć jeszcze czas jakiś.
— Zounds! To głos Old Shatterhanda.
— Oczywiście, mój własny; nie mam innego.
— To on, to on, naprawdę on! Ależ, sir, widzicie, że zesztywniałem zupełnie?
— Czy wam tak zimno?
— Nonsens! Zesztywniałem z podziwu!
— Nad czem?
— Że nadjeżdżacie sobie tak ładnie, w takiej zgodzie z koniem, jak gdybyście zjedli razem tysiąc korcy owsa. To nie tego konia chcieliście ukraść, sir!
— Ten sam, popatrzcie!
— Hm, tak, na szyję, że ten sam. Więc stał się chyba cud, bo nie pokonalibyście go tak łatwo.
— Nie było pokonywania.
— Co? Nie? Wcale nie?
— Nie. Przyniósł mnie tu bez wszelkiego oporu.
— Nie może być! Jestem zbyt dobrym znawcą, ażebyście mogli mi bajać coś takiego.
— Ja zupełnie nie bajam. Gdybym go był musiał pokonywać, zachowywałby się teraz całkiem inaczej, miałby inny chód i wyglądałby całkiem inaczej.
— Za ciemno, by dobrze widzieć. Nie poci się ani nie pieni?
— Ani trochę.
— To nieprawdopodobne. Może umiecie czarować? Muszę się przecież przekonać.
Zwrócił konia ku mnie i wyciągnął rękę, ażeby pomacać mego. Koń parsknął z trwogą i stanął dęba.
— Zostawcie to, sir! — poprosiłem. — On nie znosi białych.
— Przecież wy także biały.
— Tak, lecz on uważa mnie za czerwonego.
— Aha! Więc na to ta maskarada z opończą!
— Tak.