Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/251

Ta strona została skorygowana.
—  227  —

obserwacye takie, jak u westmana, były wobec jego duchowej skromności czemś dla niego niemożliwem.
Gdy dzień zaszarzał, wstaliśmy, by dosiąść koni i wyruszyć.
— Teraz jestem ciekawy, co wasz koń powie — rzekł Old Wabble. — Bo maskarada teraz chyba ustanie.
— Tak. Czy weźmiecie mój koc indyański do siebie na konia, mr. Cutterze?
— Tak, dajcie mi go!
— Jeszcze nie teraz; dopiero, kiedy będę na siodle.
— Well, bo nie dopuściłby was!
— Musiałby, ale straciłbym na to za dużo czasu, a to zbyteczne. Rzucę go wam.
Poszedłem do konia, by go popieścić. Okazał się nieufnym i niespokojnym; zjeżył grzywę, parskał i szarpał lasso. Owa woń rośliny już uleciała, a tylko koc indyański łudził jeszcze konia. Wyjąłem kołek z ziemi, włożyłem go do torby przy siodle, wskoczyłem na konia, rozwiązałem mu lasso na szyi i zwinąłem je w pętlicę. Towarzysze stali zaciekawieni, lecz trzymali się zdala, ażeby ich koń nie przewrócił, gdyby zerwał się nagle. Osobliwe drżenie przebiegło mu przez całe ciało. Znałem je; była to oznaka blizkiej walki. W jednej chwili spadł ze mnie koc i poleciał na Old Wabble’a; równie szybko zarzuciłem sobie lasso na plecy, a uchwyciwszy jedną ręką improwizowane cugle, wyjąłem drugą kapelusz, włożyłem go na głowę i wcisnąłem mocno. Wtem koń rzucił głowę w tył, popatrzył na mnie tylko przez krótką chwilę, zarżał głośno z gniewu i wzniósł się w górę przedniemi nogami. Trzymając mocno cugle rękami, ścisnąłem go silniej kolanami. Był blizki przewrócenia się, więc przygniotłem go ku przodowi i szarpnąłem w bok z takim naciskiem, że się okręcił raz jak dokoła osi. Następnie schylił się naprzód i jął wyrzucać tylnemi nogami, ale napróżno. Podskakiwał, zgiąwszy plecy w kabłąk, wszystkiemi czterema nogami naraz, stawał na chwilę cicho, żeby mnie zwieść i z całkiem sztywnemi nogami