bez ruchu, aż naraz rozpędził się, jakby pchnięty potężną sprężyną. Siedziałem mocno na siodle i pozwoliłem mu pędzić, starając się tylko o to, żeby zachować kierunek, jaki nam był potrzebny. Tamci trzej pędzili za mną. Po chwili zatrzymał się i zaczął znowu podskakiwać i tarzać się po ziemi. Zerwał się, popędził i znowu stanął, czyniąc wszystko, ażeby się mnie pozbyć. Pozwoliłem mu na to, dopóki nie nadeszła odpowiednia chwila. Wziąłem go znów między kolana i stanęliśmy nieruchomo. Ja zacząłem się pocić, a on stękał, pocił się i pienił, dopóki po raz drugi nie runął. Teraz wiedziałem już, że dłużej nie będzie próbował stawiać oporu; w chwili, kiedy towarzysze mnie doścignęli, stanąłem na boku. Osadzili konie na miejscu a Old Wabble zapytał:
— Wypuszczacie cugle z ręki i pozwalacie mu leżeć wolno? A jeśli wam ucieknie, sir?
— On już zostanie, już zwyciężony i mój! — odpowiedziałem.
— Nie dowierzajcie tej bestyi! Byłaby wierutna szkoda, gdyby wam uciekł po tym wielkim, olbrzymim wysiłku!
— Nie ucieknie już.
— Oho!
— Uważajcie! Ja znam tę tresurę.
Położyłem koniowi rękę na głowie i rzekłem:.
— Naba, naba — wstań, wstań!
— Zerwał się. Odszedłem powoli i rozkazałem:
— Eta, eta — chodź, chodź!
— Poszedł za mną na prawo i na lewo, tam i napowrót, a gdy stanąłem, stanął także.
— Wspaniałe, rzeczywiście wspaniałe! — zawołał Old Wabble. — Gdyby się tego nie widziało, nie chciałoby się uwierzyć.
— Przyznacie zatem, że go poskromiłem?
— Yes, yes, yes!
— I nie skręciłem przytem karku, nie połamałem sobie rąk ani nóg?
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/254
Ta strona została skorygowana.
— 230 —