żąda ode mnie Old Shatterhand, to czynię, żeby mi się to nawet nierozumne wydało. Sztuka, jaką konia pokonał, była godną podziwu — sądzę jednak, że jest jeszcze ktoś, kto dokazałby tego; ale siła, nacisk nóg, żeby koń, stękając i pieniąc się, upadł! Tego nikt nie zrobi tak, jak on; nikt. Jestem wyższy i szerzej zbudowany od niego — gdybym jednak twierdził, że położę konia w ten sposób, popełniłbym kłamstwo, kolosalne kłamstwo. A jak teraz ten koń za nim chodzi! Jak gdyby całemi latami był jego panem!
— Tak, zobaczycie, że będzie teraz dla mnie, jak wierny i posłuszny pies — powiedziałem. — Nie należy mówić o mnie w ten sposób, Old Surehandzie. Każdy czyni, co może; jeden umie lepiej to, drugi tamto — a gdy każdy zrobi swoje, wynik musi być dobry. Teraz jedźmy dalej!
— Ale najpierw do Alczeze-czi, skąd odjechaliśmy wczoraj rano? — spytał Old Wabble.
— Nie. Do Małego Lasu teraz nie pojedziemy.
— Czemu? Jeśli chcemy się dostać do Góry Deszczowej, to będziemy mieli lasek po drodze.
— Pomyślcie o wywiadowcach, zabitych w lasku! Oni nie wrócą, a to wzbudzi podejrzenie Komanczów. Jestem pewien, że Wupa Umugi wyśle za nimi kilku wojowników. Czy wolno im natknąć się na nasze ślady?
— Nie, bo poszliby za nami pod Górę Deszczową i byłoby wszystko zdradzone. Ale Parker, Hawley i Długi Nóż zostawili także ślady, wiodące w to samo miejsce.
— To było wczoraj, więc dzisiaj już ich nie widać.
— To musimy okrążyć, ale kędy?
— To łatwo zgadnąć.
— Hm! Chyba pomiędzy Małym Lasem a Błękitną Wodą. To niemożliwe, bo tam dostrzeżonoby nasz trop jeszczcze rychlej i łatwiej.
— Musimy zboczyć jeszcze więcej na prawo.
— A zatem przez Rio Pecos?
— Tak.
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/257
Ta strona została skorygowana.
— 233 —