Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/262

Ta strona została skorygowana.
—  238  —

wązki, a gałęzie schodzą się dołem. Musimy skakać wysoko i unikać złamania gałęzi albo konarów.
— Well, to pójdzie, mr. Shatterhandzie! Kto skacze pierwszy?
— Ja. Wy za mną po jednemu i zróbcie to dokładnie tak samo, jak ja.
Poderwałem konia, pomogłem mu i przeleciałem wielkim łukiem między zaroślami, poczem oczywiście nie zatrzymałem się, lecz zrobiłem miejsce dla drugich. Oni przeskoczyli tak samo dobrze, jak ja, a następnie przejechaliśmy wązki tutaj pas lasu nad rzeką, aż wydostaliśmy się na teren otwarty. Stąd jechaliśmy pod kątem prostym od rzeki, dopóki nie oddaliliśmy się od niej tak, że nie można było zobaczyć nas stamtąd. Stąd wyruszyliśmy równolegle i, dojechawszy dość daleko wstecz, zwróciliśmy się znowu ku rzece Pecos. Przybywszy na brzeg, mogliśmy się znajdować o jakie pół mili angielskiej poniżej brodu, więc musieliśmy się wracać. Należało być przytem ostrożnym, gdyż tymczasem zapadła ciemność, a cała sytuacya była niebardzo bezpieczna. Z powodu posiłków, których oczekiwał Wupa Umugi, trzeba było właśnie nad brodem spodziewać się każdej chwili spotkania. Pozsiadaliśmy z koni i prowadziliśmy je za sobą, ażeby wywoływać jak najmniej szmeru.
Pokazało się wkrótce, że ta ostrożność nie była bynajmniej zbędną, gdyż zanim doszliśmy do brodu, poczuliśmy woń spalenizny. Gdzieś blizko było ognisko, więc zatrzymaliśmy się. Należało się oczywiście dowiedzieć, kto ogień rozniecił. Chciałem to zrobić z Old Surehandem. Oddaliśmy więc strzelby Old Wabble’owi i Bobowi a sami zaczęliśmy się skradać. Woń wzmagała się z każdym krokiem, a kiedy byliśmy już niedaleko od brodu, zobaczyliśmy ogień. Płonął nad wodą, ale kto tam był, tego nie mogliśmy zobaczyć z powodu zarośli.
Posuwaliśmy się dalej z całą ostrożnością, dopóki nie dostaliśmy się do nich. Rosły one o jakich dwanaście