Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/51

Ta strona została skorygowana.
—  37  —

dojedziemy do okolic, gdzie będziecie mogli jechać bezpiecznie sami.
Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Ani mi przez myśl nie przeszło brać mu za złe „gębatego“. Był to tylko niezbyt delikatny sposób wyrażenia się, ja zaś nic innego nie chciałem.
Z początku musieliśmy przejechać przez kilka płaskowzgórzy, potem pojechaliśmy w dół ku Rio Pecos, gdzie, jadąc tak szybko jak dotychczas, mogliśmy się dostać nazajutrz wieczorem. Niebawem pokazały się tu i ówdzie miejsca, pokryte trawą, potem zieleń liści rozmaitych jagód, a popołudniu przybyliśmy nad wodę, nad którą stały zrazu rzadkie, a potem coraz gęściejsze zarośla. Właśnie kiedy słońce zajść miało, przepływała ta rzeczka przez dolinę, na której była tłusta pasza dla koni i kilka miejsc nadających się na nocleg. Nawet drzewa tu rosły.
Parker, będący na podstawie milczącej umowy naszym dowódcą, wybrał miejsce, otoczone krzakami, a tam, gdzie w nich była wyrwa w zaroślach, zamykał ją potok. Wybór był wcale niezły, zwłaszcza, że obszar tego miejsca na obóz wystarczył także i dla koni; dzięki temu mogliśmy mieć je przez całą noc przy sobie i nie potrzebowaliśmy ich pilnować. Kiedy zsiedliśmy z koni i porozkładaliśmy się wygodnie, poszedł Parker z Hawleyem po dziczyznę. Wróciwszy nad wieczorem, przynieśli kilka kur dzikich, które potem upieczono. Chrustu na ogień było podostatkiem. Otrzymałem swoją porcyę jedzenia, a spożywszy ją, cofnąłem się na skraj zarośli, gdzie przywiązałem konia i położyłem się obok niego.
Tamci rozmawiali, jak zwyczajnie westmani, a że rozmowa ich nic mi nie dawała nowego, wolałem być sam. Od próby w strzelaniu trzymałem się zwykle w odosobnieniu, i tylko Joz zwracał swego konia, by przemówić do mnie kilka słów uprzejmiejszych, niż to zwykle u niego bywało. Teraz siedział cicho obok towarzyszy, wtrącając tylko czasem krótkie uwagi