Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/52

Ta strona została skorygowana.
—  38  —

do rozmowy. Widać było po nim, że zaprzątał się jedną myślą, którą łatwo mi było odgadnąć. Po jakimś czasie wstał, przyszedł powoli do mnie, usiadł obok i rzekł:
— Czy wolno mi przyjść do was, sir, czy też wolicie być sami?
— Zostańcie, mr. Hawleyu!
— To mnie cieszy. Wyglądacie na człowieka milczącego, i nie będę wam się naprzykrzał słowami, bo także wolę być cichy niż głośny, ale podziękować wam muszę.
— Za co?
— Za waszą dzisiejszą historyę. Myślałem nad nią ciągle podczas jazdy. Do teraz nie uporałem się z nią jeszcze, czuję już jednak, że mi ulgę przyniesie. Być mordercą przyjaciela, to dyabelnie nędzne uczucie.
— Powiedziałem wam już przedtem, że nim nie jesteście, a to samo miała wam potem powiedzieć i udowodnić moja historya.
— Well! Jestem wam winien wdzięczność i mam wrażenie, że was polubię. Nie jesteście wprawdzie wielkim geniuszem na Zachodzie, lecz macie w sobie coś, co mnie do was ciągnie, coś... coś... no, tak, jak się ma porządne pragnienie i zobaczy się połysk jasnej wody. Takie czyste i jasne jest wasze oblicze. Chętnie człowiek w nie patrzy. Toteż złościła mnie ta próba w strzelaniu, ale tylko ze względu na was. Byłbym wolał, żeby lepiej wypadła i żebyście się tak nie ośmieszyli. Czy was to także nie gryzie?
— Nie.
— Nie? To szczególne! To przecież chyba nie zaszczyt tak daleko w bok strzelić.
— Ale także nie hańba.
— Owszem — tylko, że mała.
— Dary nie są równo rozdzielone. Kto nie jest dobrym strzelcem, ten prawdopodobnie w czemś innem zdoła więcej dokazać.
— Niech i tak będzie, zachodzi jednak pytanie,