jego prowadziła przez ich rutę, znalazł się w wielkiem niebezpieczeństwie. Zawróciłem więc czemprędzej, aby go ostrzedz, co nie było zbyt trudne, gdyż znałem drogę. Doścignąłem go też, ale szatan wszedł tu w grę. Byliśmy ze sobą nie dłużej aniżeli kwadrans, kiedy zaskoczyła nas gromada Komanczów.
— Do stu piorunów! A czy dużo ich było?
— Przeszło stu.
— A was dwu tylko?
— Yes.
— I mimo to zdołaliście umknąć?
— Ja, ale nie on — odrzekł Old Wabble, układając twarz w przebiegłe zmarszczki.
— Zostawiliście go samego?
— Yes.
— Do dyabła! Czy to dobre z waszej strony?
Napo wyprostował starzec górną część ciała, zrobił minę nieskończonej wyższości i zapytał:
— Czy macie zamiar mnie, Fredowi Cutterowi, zwanemu Old Wabble, czynić wyrzuty? No, wy nie do tego; zapamiętajcie to sobie. Gram chytrości wart często więcej od kilograma prochu. Tak, zabrałem się; dlaczegożby nie? Opór był na nic i Old Surehand poddał się dobrowolnie. Widziałem, że nie był skaleczony. Czy miałem się także poddać? Wówczas bylibyśmy obydwaj w niewoli, jeden nie pomógłby drugiemu i nikt nie wiedziałby o naszym losie. Komancze zarznęliby nas na palu męczeńskim i dopiero po śmierci naszej rozeszłaby się wieść, że dostaliśmy się w ich ręce i że otrzymaliśmy od nich ticket[1] do wiecznych ostępów. Nie, takich bąków nie strzela Old Wabble. Wolałem uciec. Kule ich leciały wprawdzie za mną, lecz nie trafiały mnie, bo byłoby widać dziury. Teraz ja jestem wolny i mogę dopomódz Old Surehandowi do wydobycia się z matni. Czy to nie lepsze, niż gdybym się był dał pojmać z nim razem?
- ↑ Bilet jazdy.