Przeskoczywszy przez potok, zwróciłem się w dół biegu. Oczy moje, przywykłe do ciemności, ułatwiały mi oryentowanie się. Wybierałem takie miejsca, których jeździec musiałby unikać, więc czułem się dość pewnym siebie. Mimo to trzymałem nóż ciągle w ręku, gotów w każdej chwili do obrony, gdyż czerwoni mogli zwęszyć ogień i skradać się pieszo.
Tak szedłem cicho dalej, stawiając krok za krokiem dopiero wtedy, kiedy byłem pewien, że w bezpośredniem pobliżu niema nieprzyjaciela. Kiedym wreszcie odszedł tak daleko, że nie było już czuć dymu, zatrzymałem się. Jeśli ścigający rozłożyli się obozem, to nie przyjdą i dopiero nazajutrz rano musielibyśmy się z nimi spotkać — gdyby zaś jechali dalej, to muszą tu zwęszyć dym, zatrzymać się i naradzić. W tym wypadku chciałem ich podsłuchać.
Wyczekawszy tak z godzinę, myślałem już, że zabiegi moje były daremne i że spotkanie nastąpi dopiero jutro. Powstałem, ażeby wrócić. Wtem wydało mi się, że z dołu usłyszałem jakiś szmer. Stanąłem i jąłem nadsłuchiwać. Tak, ktoś się zbliżał. W tej chwili przykucnąłem za krzakiem.
Szmer się zbliżał, a po chwili rozpoznałem głuchy tętent kopyt po miękkiej trawie. Mogło ich być najwyżej trzech. Wtem ujrzałem jeźdźców; byli to dwaj Indyanie. Ponieważ siedzieli wysoko w siodłach, widziałem dobrze ich postacie, rysujące się na tle nieba. Przejechali obok mnie, nie zatrzymując się, więc pomknąłem poza zaroślami, za nimi. Szelest, jaki tem wywoływałem, przygłuszał odgłos stąpań końskich. Zresztą niedaleko miałem iść za nimi, gdyż jeden z nich zatrzymał się nagle, wciągnął głośno w nos powietrze i rzekł w znanym mi języku Komanczów, podobnym narzeczu Szoszonów:
— Uff! Czy tu nie czuć dymu?
Drugi powąchał także i odrzekł:
— Tak, to jest dym.
— Biały pies był tyle nieostrożny, że rozpalił ogień.
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/65
Ta strona została skorygowana.
— 49 —