Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/66

Ta strona została skorygowana.
—  50  —

— Skoro to uczynił, nie może być wielkim wojownikiem, gdyż nie popełniłby tak wielkiej nieostrożności.
— Tak, to całkiem zwykły, niedoświadczony wojownik, a ja i brat mój z łatwością zabierzemy skalp jego.
— A zatem wystarczyło, że tylko my dwaj ruszyliśmy za nim. Mój brat chciał rozbić obóz, skoro ciemność nastała. Jak to dobrze, że mnie usłuchał i pojechał ze mną dalej. Zabierzemy skalp i wrócimy zaraz do Saskuan Kui[1], dokąd ruszyli przodem nasi wojownicy. Ale tutaj musimy zsiąść z koni.
— Niepotrzebnie mi to brat mówi. Ja wiem, że nie podchodzi się konno, gdy się chce nieprzyjaciela zaskoczyć.
Zeskoczyli z koni i przywiązali je do do palików, wbitych w ziemię, poczem jęli się skradać dalej, a ja za nimi. Zwracali uwagę tylko przed siebie, ja zaś byłem tylko o ośm kroków za drugim z nich. Czy miałem zaczekać, dopóki nie wpełzną w krzaki przy naszem ognisku? To byłoby wielkim błędem. Musiałem ich zaatakować zaraz i nie wahałem się ani chwili. Schowałem nóż, a wydobyłem rewolwer. W trzech lub czterech długich susach dopadłem bliższego i uderzyłem go rękojeścią w głowę tak mocno, że padł na ziemię. Pierwszy usłyszał to, stanął oglądnął się i zapytał:
— Co to było? Co mój brat...

Nie zdołał skończyć, gdyż przyskoczyłem doń, chwyciłem go lewą ręką za szyję a prawą pięścią tak go palnąłem, że także runął. Mieli przy sobie lassa, więc położyłem obu, nieprzytomnych, plecyma obok siebie i obwiązałem ich tym nie do rozerwania rzemieniem od góry do dołu tak mocno, że po przebudzeniu się pewnie nie mogli się poruszyć. Ponieważ jednak mogliby się potoczyć, zawlokłem ich do najbliższego drzewa i przywiązałem do niego. Teraz nie

  1. Woda błękitna.