— A zatem kula w łeb; to najlepsze. Pozbędziemy się ich, a oni na to zasłużyli.
— Tylko nie działać zbyt pośpiesznie, sir! Musieliście słyszeć o tem, że Old Shatterhand tylko wtenczas zabija czerwonego, kiedy jest do tego bezwarunkowo zmuszony.
— To mnie nic nie obchodzi. Po pierwsze niema wcale pewności, że on się tu znajduje, powtóre te łotry nie są jego jeńcami, lecz naszymi, a po trzecie... no, po trzecie, naradzimy się co do nich i niech mówią prawa preryi.
— Czyńcie, co chcecie!
— Wy przecież także.
— Nie. Ci Indyanie nic mnie nie obchodzą.
— Przecież to was ścigali.
— Owszem, ale dotychczas nic mi złego nie uczynili.
— Słuchajcie, sir: ktoby chciał czekać, aż mu te łotry coś zrobią, byłby zgubiony. A zatem, czy przystąpicie do jury?
— Nie, lecz posłucham, jeśli mi będzie wolno.
— Nic nie mam przeciwko temu. Niech się więc zacznie!
Obaj Komancze leżeli skrępowani na ziemi obok ogniska, przy którem siedzieli biali, by się naradzić. Czy czerwonoskórcy rozumieli po angielsku i wiedzieli, o czem mówiono, tego nie można było po nich poznać. Narada trwała kilka minut, a rezultatem jej było postanowienie, żeby jeńców zastrzelić i to natychmiast. Tylko Joz Howley głosował przeciwko temu. Parker załatwił się też krótko. Polecił trzem ze swoich ludzi wykonać w pobliżu egzekucyę i nakazał im zabrać jeńców. Wobec tego uznałem za właściwe odezwać się także nareszcie.
— Stać, mr. Parkerze! Zaczekajcie jeszcze chwileczkę.
— Czego chcecie, sir? — spytał.
— W waszym sądzie preryowym zaszła pewna niewłaściwość, która wyrok ten czyni nieważnym.
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/72
Ta strona została skorygowana.
— 56 —