Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/74

Ta strona została skorygowana.
—  58  —

— A przecież. Wiem naprzykład, że jeniec i jego życie należą tylko do zwycięzcy, do nikogo innego. Kto z was twierdzi, że tych Komanczów zwyciężył i pojmał?
— Nie mówcie głupstw. Ci ludzie należą do nas, chyba, że nam powiecie, kto jest ów tajemniczy człowiek, który ich zwyciężył, a teraz się nie pokazuje.
— Mogę to powiedzieć; on wcale się nie ukrywa i można go zobaczyć, mr. Parkerze.
— Gdzie?
— Tutaj.
— A więc pokażcie mi go! — wezwał mnie, rozglądając się dokoła z uśmiechem.
— Leży przed wami, to ja nim jestem.
— Wy? Do stu piorunów! Wy mielibyście pokonać i związać tych dwu czerwonych?
— Tak.
— Ta finta jest wprost śmieszna. Nie ocalicie nią tych opryszków od śmierci. Jeśli dokażecie tego, że jesteście w stanie zwyciężyć w walce choćby jednego Indyanina i związać go żywcem, to chyba nie byłem nigdy westmanem.
— Well, to nie byliście nim nigdy.
— Oho! Do tego potrzebna siła Old Shatterhanda. Czy twierdzicie, że ją posiadacie?
— Nie twierdzę, lecz udowodnię. Uważajcie!
Podczas tej sprzeczki leżałem spokojnie na ziemi.
Teraz dopiero podniosłem się, pochwyciłem go prawą ręką za pas, zawinąłem nim kilka razy dokoła głowy, że krzyknął głośno, poczem postawiłem go na nogi i zapytałem:
— Czy to wystarczy, czy też mam wam pokazać, jak to będzie, gdy dostaniecie ode mnie pięścią po czaszce?
Zanim jeszcze zdołał odpowiedzieć, zawołał jeden z jeńców donośnym głosem:
— Old Shatterhand! To jest Old Shatterhand! Pomyślałem to sobie!