— Tak.
— Hm! Wątpię.
— Dlaczego?
— Gdyby byli tędy jechali, musielibyśmy widzieć ślady; kopyt po drodze.
— Nie. Między ich wyruszeniem a naszem upłynęło tyle czasu, że trawa się już znowu podniosła, ale tu, gdzie obozowali i skąd prawdopodobnie dopiero niedawno odjechali, leży jeszcze na ziemi.
— Ten argument wydaje mi się słuszny, ale myślę, że nie byłoby rozważnie ze strony tych Indyan spędzać noc o godzinę drogi od naszego obozu. Przypuściłbym raczej, że bez przerwy jechali dalej.
Sam Parker przyznał mu racyę, a reszta także zgodziła się na to — więc oświadczyłem:
— Trzeba wejść w położenie tych Indyan. Jechali wczoraj przez cały dzień, a drugi dzień muszą jechać, zanim się dostaną do Saskuan-Kui. Aby tego dokazać, musieli ludzie, konie przynajmniej raz dłużej wypocząć.
— Tak, ale nie tak blizko od miejsca naszego pobytu — wtrącił Old Wabble.
— Czemu nie? Dałem im wolność i obiecałem ich nie ścigać. Oni wiedzą, że Old Shatterhand nie jest kłamcą, i czuli się tutaj bezpieczni. Do tego należy uwzględnić jeszcze i tę okoliczność, że we dnie jedzie się szybciej aniżeli w nocy. Człowiek rozumny nie będzie więc spoczywał za dnia, lecz w nocy, a nie mam powodu do przypuszczenia, aby ci Komancze nie mieli na tyle rozumu. Oddaliwszy się od nas o dwie mile, mogli się bez obawy zatrzymać, aby do dnia zaczekać. Potem ruszyli dalej, jak widzicie po tym tropie, który wiedzie w dół rzeczki i taki jest wyraźny, że nie może pochodzić, z dzisiejszej nocy lub nawet z wczoraj.
— Zbadajmy go — rzekł Parker.
— Nie, bo chcę dotrzymać obietnicy, a widzę już z daleka, że się nie mylę. Ślady te zostawiły dwa konie, ani mniej, ani więcej, a więc to byli Komancze.
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/80
Ta strona została skorygowana.
— 64 —