podczas której nie było czasu polować, albo zmierzali w okolice, w których nie było bawołów ani innej zwierzyny. Znałem takie strony; było to puste, podobne do gorącej i piaszczystej Sahary, Llano estacado.
Obok leżało jeszcze kilka zabitych bawołów, a Indyanie zajmowali się krajaniem na części, oddzielaniem mięsa od kości i przecinaniem w pasy. Drudzy siedzieli przy ognisku i piekli mięso. Upieczone kawałki leżały kupami obok, przeznaczone pewnie na ogólną wieczerzę. Przy dwu małych ogniskach, położonych, niestety, daleko od siebie, siedziały postacie nie pracujących, lecz rozmawiających i palących fajkę; każdy z nich pociągał z niej kilka razy i podawał ją dalej. Musiały to być szarże, o ile można tu użyć tego wyrażenia. Powiedziałem, że ogniska leżały „niestety“ daleko od siebie, bo, gdyby były bliżej siebie, albo tworzyły jedną grupę, moglibyśmy podsłuchiwać obaj razem, a tak musieliśmy się podzielić. Nie mogliśmy odejść, nie usłyszawszy, o czem rozmawiają.
Wyspa, o której wspominałem Old Wabble’owi, leżała, jako ciemna plama, po drugiej stronie, na jaśniejszej nieco wodnej płaszczyźnie. Gdyby nie ta jasność, nie bylibyśmy jej dostrzegli; pochodziła ona prawdopodobnie od ognia, płonącego wśród znajdujących się tam zarośli. Uderzyło mnie to, i zadałem sobie pytanie: Naco ten ogień na wyspie? Powiodłem okiem po obozie od grupy do grupy i znalazłem odpowiedź. Tu byli tylko Indyanie — białego nie było nigdzie widać.
Leżeliśmy tuż obok siebie pod krzakiem bawełny, który nas całkiem zasłaniał; ani jedno oko nie zwróciło się w tę stronę.
— Damm! — szepnął stary. — Policzyłem tych drabów; jest ich stu pięćdziesięciu czterech, ale białego przy nich niema. Chyba nie zgasili jeszcze Old Surehanda!
— Nie.
— Nie? Skąd o tem wiecie?
— On tu jeszcze jest.
Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/96
Ta strona została skorygowana.
— 78 —