oddalenie. W połowie drogi usiedliśmy, by zaczekać. Wkrótce wynurzyły się z za krzaków ich postacie. Odjeżdżali i to w tym samym porządku, co przedtem, t. j. nie gęsiego. Czynili to, ażeby zostawić trop jak najszerszy, i w ten sposób wojsku ułatwić pościg.
Drogowskazami były im tak, jak chcieliśmy, paliki, o których sądzili, że powbijał je Sziba Bigh. Nie przeczuwali nawet, jaka tymczasem zaszła zmiana.
Kiedy zniknęli daleko na południowym wschodzie, czekaliśmy jeszcze z godzinę w wielkiem zaciekawieniu. Wtem wynurzyło się na zachodzie sześciu jeźdźców, zmierzających widocznie do Stu Drzew.
— To dragoni — rzekł Old Surehand.
— Tak, — potwierdziłem. — To rekonesans, który komendant wysłał dla wyszukania Komanczów.
— W takim razie jest ostrożniejszy od Wupa Umugi, który nadciągnął zaraz z całym oddziałem, nie wysławszy naprzód nikogo.
— Tamten był pewny swego, gdy tymczasem komendant nie wie, czy Komancze są jeszcze, czy nie. Zresztą wysyłanie przedniej straży jest tak surowo wymaganym wojskowym zwyczajem, że oficer dopuściłby się najgorszego zaniedbania, gdyby zaniechał tego środka ostrożności.
— Co teraz uczynimy? Czy jedziemy tam?
— Nie.
— Czemu nie? Najkrócej byłoby powiedzieć tym forpocztom, że czerwoni odeszli. Nie potrzebowaliby ich długo szukać.
— To słuszne, ale zażartowałbym sobie chętnie.
— Jak?
— Komendant traktował mnie, kiedy byłem tam za Mistake-Canonem w jego obozie, lekceważąco i jak nowicyusza.
— Głupiec.
— Hm! Nie bardzo mógł inaczej, gdyż podałem się za przeszukiwacza mogił.
— Przeszukiwacza mogił? A to co?
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/101
Ta strona została skorygowana.
— 347 —