Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/109

Ta strona została skorygowana.
—  353  —

— Niebezpieczeństw? Nie wiem o nich.
— Co? Nie wiecie nic o niebezpieczeństwach?
— Skądże może o tem wiedzieć taki, jak ja?
— A Indyanie?
— Oni mi nic nie zrobią!
— Nic? Co za lekkomyślność, czy nieświadomość rzeczy. Nie macie, jak się zdaje, pojęcia, że Komancze wykopali topory wojenne. Mordują wszystko: białych i czerwonych.
— Mnie nie.
— Czemu was właśnie nie?
— Bo nie zrobiliśmy im nic złego.
— Słuchajcie, wasza naiwność jest przecież za wielka! Ci czerwoni nie oszczędzają nikogo spotkanego, nikogo!
Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem, na co on wybuchnął gniewem:
— Jest tak, jak ja mówię, a wy winniście mi wielką wdzięczność, że was ostrzegam. Dokąd jechaliście właściwie po opuszczeniu tam w górze naszego obozu?
— Ciągle na wschód.
— A potem?
— Potem nad jezioro, zwane przez Indyan Błękitną Wodą.
— Nad Błękitną Wodę? — zawołał zdumiony, przerażony niemal. — Tam właśnie obozowała wielka gromada Indyan!
— Tak? — zapytałem, udając zupełną nieświadomość.
— Taaaak? — naśladował mnie. — Czyż nie zobaczyli was i nie schwytali?
— Zobaczyć mogli, ale nie schwytać. Zabawiliśmy się nawet pływaniem po jeziorze.
— I nie złowiono was?
— Nie. Jeśli dobrze rozważę całą sprawę, to zdaje mi się, że nie siedzielibyśmy teraz tutaj, gdyby nas byli złowili.
Na to roześmiał się znów głośno i zawołał: