Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/111

Ta strona została skorygowana.
—  355  —

— Rzeczywiście?
— Tak, rzeczywiście! — odrzekł, rozwścieklony niemal moim spokojem. — Czyż te łotry was nie widziały?
— Nie wiem; oni muszą to wiedzieć.
— Tak, oni to muszą wiedzieć! — śmiał się ze złością. — A ja wiem także. Nie widzieli was, bo jużbyście nie żyli. Trudno rzeczywiście uwierzyć czemuś podobnemu. Oto ci dwaj ludzie jadą sobie tam, gdzie są Komancze,kręcą im się ciągle po drodze przed oczyma i nie wpadają im w ręce. Tęgiemu westmanowi lub żołnierzowi nie udałoby się coś takiego. Co za szczęście! A przytem ci ludzie nie przeczuwają nawet, w jakiem niebezpieczeństwie się znajdują. To przecież prawda, co mówi dawne przysłowie: „Głupi mają szczęście“!
— Słuchajcie, sir, nie nazywajcie nas głupimi. W mojej ojczyźnie jest przysłowie, wyrażające to o wiele przyzwoiciej.
— Jakie?
— Mówią tam, że najgłupsi chłopi zbierają największe kartofle.
Kiedy powiedziałem to ze spokojnym całkiem uśmiechem, zaczął przecież uważać. Przypatrzył mi się długo i badawczo, a potem rzekł:
— Słuchajcie-no! Czy wy nie udajecie przypadkiem takich, którzy chowają coś w zanadrzu? Nie wyobrażajcie sobie, że jesteście od nas mądrzejsi.
— Niema obawy, sir. Nie mamy wcale zamiaru porównywać się z wami. To byłoby głupie.
— Ja też tak myślę! — przyznał z zadowoleniem, nie rozumiejąc treści moich słów. — Nie mam powodu być z wami szczerym, ale mi was tak żal w waszej głupocie, że powiem wam, jak rzeczy stoją. Oto zaatakowaliśmy i zwyciężyliśmy Komanczów, oni uciekli przed nami nad Błękitną Wodę, a my puściliśmy się za nimi. Stamtąd znowu uciekli tutaj, a my ścigamy ich i zapędzimy na puste Llano Estacado, gdzie zginą