Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/121

Ta strona została skorygowana.
—  365  —

postąpię i zejdziemy się we środku, a każdy z nas będzie mógł powiedzieć, że do połowy miał własną wolę.
— Dla mnie tu niema środka. Gdyby się Komancze bronili, użyjemy oczywiście broni, ale jeśli się poddadzą, nie wolno nikomu z nich nic złego uczynić. Takie moje zdanie, od którego nie odstąpię bezwarunkowo.
— Ależ, sir, kara być musi!
— Za co?
— Za to, że się zbuntowali.
— Co wy nazywacie buntem? Czy to, że ktoś broni praw swoich? Czy to, że Indyanin nie daje się przemocą wypędzać ze swoich siedzib? Czy to, że od rządu domaga się dotrzymania przyrzeczeń, któremi go się niesumiennie wyzyskuje?
— Hm! Przekonywam się, że to prawda, co o was mówią, mr. Shatterhandzie.
— Cóż takiego?
— Że stajecie chętniej po stronie czerwonych, aniżeli białych.
— Staję zawsze po stronie człowieka dobrego, a jestem wrogiem złego.
— Ależ czerwoni są źli!
— Pshaw! Nie sprzeczajmy się o to! Wy jesteście Jankes, a oprócz tego oficer. Nie nawrócę was na moje zapatrywanie. Zresztą nie idzie tu o nie, lecz o całkiem inne a fałszywe.
— A więc prawdopodobnie o moje?
— Tak.
— Jakie?
— Że macie rozstrzygać o losie Komanczów, jeśli się nam poddadzą.
— I to ma być fałszywe?
— Tak, nawet bardzo.
— Jakto?
— Bo wy nie będziecie zwycięzcą.
— Aha! Nie? A któż?
— My.