— Tak. Zabawią tam pewnie tylko tyle czasu, ile potrzeba, ażeby napoić konie i ludzi. A zatem naprzód.
— Wszyscy naraz?
— Nie. Musimy ich otoczyć najpierw z daleka, tak, żeby nas nie dostrzegli, a potem nagle ścieśnimy pierścień. Ci z nas, którzy mają jechać najdalej, muszą ruszyć natychmiast.
— A więc kto?
— Wy z Apaczami, których oddaję pod wasze dowództwo, mr. Surehandzie.
— Bardzo mnie to cieszy. Dziękuję, sir!
— Objedziecie na doniosłość wzroku Sto Drzew i obsadzicie brzeg jej na krawędzi zarośli tak, że utworzycie z Apaczów półkole. Ludzie wasi pozsiadają z koni i ułożą się w zaroślach w ten sposób, że obóz nieprzyjacielski, leżący nad wodą, będzie wystawiony na ogień ich strzelb.
— Czy mamy strzelać?
— Dopiero wtedy, gdy Komancze zaczną się bronić, albo zechcą się przebić przez waszą linię. Ile, jak wam się zdaje, czasu potrzeba na to, ażeby zająć im tyły?
— Chcecie czas wiedzieć dokładnie, ażeby się zastosować do tego?
— Pewnie.
— To oświadczam, że możecie przyjść za pół godziny od tej chwili. Czy macie jeszcze coś do zarządzenia?
— Zdaję się na waszą bystrość i mogę wogóle tylko tyle powiedzieć, że chwycimy za broń dopiero w razie potrzeby. Ja nadjadę z dragonami w ten sposób, że utworzymy półkole, którego obydwa końce złączą się ściśle z waszem półkolem. Tak będziemy mieli Komanczów w środku. W pierwszej chwili nas tylko zobaczą — i zechcą umknąć wstecz, gdzie wy będziecie. Ażeby im pokazać, że są i z tamtej strony zamknięci, każecie Apaczom wznieść wycie wojenne, skoro tylko nieprzyjaciel zetknie się z wami.
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/127
Ta strona została skorygowana.
— 371 —