Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/146

Ta strona została skorygowana.
—  390  —

Odszedł, a wkrótce potem zaczęli nadchodzić Komancze grupami po dziesięć osób i wydawać strzelby, noże, tomahawki, strzały, łuki, włócznie, proch i kule. Gdy się to stało, rzekłem do komendanta:
— Oddaję wam tych jeńców, a teraz do was już należy postarać się o ich zabezpieczenie. Nie pozwólcie uciec któremu!
— Nie obawiajcie się, sir! Cieszę się, że ich mam. Wezmę ich najpierw pomiędzy nas i każę powiązać ich własnymi rzemieniami.
Kiedy żołnierze wykonywali ten rozkaz, poszedłem znowu naprzód, złożyłem dłonie w tubę przy ustach i zawołałem do Old Surehanda:
— Sis inteh peniyil! — Niech przyjdą Apacze!
Okrzyk ten zrozumiano, i w kilka minut potem przyjechał Old Surehand cwałem na czele Apaczów.
Wyszedłem naprzeciw niego, on zaś zeskoczył z konia i zapytał:
— Widzieliśmy, że wódz chciał was przebić, ale daliście mu za to porządnie. Jaki skutek? Oto leży wszystka broń, Indyanie otoczeni przez dragonów. Czy musieli się poddać?
— Tak.
— Jak zabraliście się do tego?
— Zagroziłem, że spalę worek z gusłami Nale Masiuwa.
— To dobre. Głupcy, żeby być tak zabobonnymi! Ale co my z nimi poczniemy? To niewygoda wlec ich wszystkich ze sobą. Przytem musieliby zobaczyć oazę.
— Nie. Komendant wpadł na dobrą myśl, żeby nie jechać z nami, lecz zawrócić. Oddałem ich jemu. Weźmie sobie za to ich broń i konie a wypuści ich dopiero po tamtej stronie rzeki Pecos.
— Well! To najlepsze ze wszystkiego. Pojedziemy więc bez dragonów za Wupą Umugi?
— Tak.
— Kiedy?