— Nie mamy tu już nic do czynienia. Konie już napojone i woda we worach. Możemy zaraz wyruszać.
— To nie bawmy za długo. Im rychlej nastąpimy na Nainich, tem lepiej.
— Tak, ale najpierw pożegnajmy się serdecznie z kochanym komendantem.
Wsiadłem na konia i pojechałem do niego z Old Surehandem.
— Odjeżdżacie już panowie? — zapytał. — Żal mi istotnie, że nie możemy razem dłużej pozostać.
— Nam także — odpowiedziałem. — Mielibyście dłużej sposobność poznania głupich grabarzy.
— Oh... oh...! — bąkał przeciągle.
— Może teraz już wiecie, jaka odzież więcej znaczy: czy bluza westmana, czy też mundur oficera dragonów. Weźcie to sobie do serca i bądźcie zdrowi.
— Bądźcie zdrowi! — powtórzył, jak echo, z jeszcze większem zakłopotaniem, niż przedtem.
Odjechaliśmy na czele Apaczów. W kilka minut potem straciliśmy już Sto Drzew z oczu. Jechaliśmy od tyki do tyki, szeroko wydeptanym tropem Nainich. Im dalej posuwaliśmy się naprzód, tem ciaśniej zamykaliśmy kaktusową pułapkę, do której pędziliśmy ich przed sobą.
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/147
Ta strona została skorygowana.
— 391 —