— Może nadeszli z północy i zboczyli podług palików.
— Nie; to są Komancze.
— Ależ ich jest półtora setki.
— To nic! To jest tylna straż.
— Czy sądzicie, że Wupa Umugi odgrodził się od nas tylną strażą?
— Tak.
— Czemu?
— Tak. Oni mają uważać i donieść mu o naszem nadejściu. Mówiąc „naszem“, nie mam oczywiście na myśli nas, lecz dragonów, o których sądzi, że idą za nim. O nas i o naszych Apaczów nie ma wcale obawy.
— To zdanie ma pewną słuszność.
— Nietylko pewną, lecz zupełną, jest bez wątpienia słuszne. Zobaczycie to zaraz, skoro tylko zbliżymy się do nich tak, że rozpoznają nas gołem okiem.
— Well, spróbujmy.
Ruszyliśmy szybciej, niż dotychczas, i pokazało się wkrótce, że miałem słuszność, gdyż, skoro tylko dosięgliśmy ich oczyma, zatrzymali się na kilka chwil. Zobaczyli nas także, poczem puścili konie cwałem i rychło zniknęli nam z oczu. Chcieli w tej chwili donieść Wupie Umugi, że dragoni nadciągają. Uważali nas za nich, bo z takiego oddalenia nie mogli nas rozpoznać ani policzyć.
Nam był na rękę ten pośpiech, ponieważ z nastaniem nocy musieliśmy dojechać do punktu, skąd było najbliżej do oazy. Przybyliśmy też tam w nocy. Dalej nie mogliśmy się posuwać, gdyż Komancze musieli teraz rozbić obóz, nam zaś nie mogło zależeć na zderzeniu się z nimi już teraz. Stąd aż do pola kaktusowego mieliśmy jeszcze dzień drogi. Zostawiłem więc tu na straży pięciu Apaczów, a z resztą pojechałem do oazy, gdzie dostaliśmy się w godzinę.
Winnetou nie wrócił tam oczywiście jeszcze ze swoimi Apaczami, a Bloody Foxa, który był ich przewodnikiem, także jeszcze w domu nie było. Parker
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/149
Ta strona została skorygowana.
— 393 —