— Bynajmniej. Przecież Winnetou musi powbijać tyczki aż do pułapki, nieprawdaż?
— Yes.
— Musi zatem kawałek wjechać w kaktusy, w których chcemy wziąć do niewoli Komanczów, ale nie może tam pozostać, lecz musi zawrócić.
— To się przecież rozumie samo przez się, bo gdyby tego nie uczynił, byłby sam pojmany. To i ja pojmuję, sir.
— Ale skutków nie pojmujecie widocznie.
— Jakich skutków?
— Że czerwoni spostrzegliby jego ślady i dowiedzieliby się, że zawrócił. Czy nie obudziłoby to w nich podejrzenia?
— Być może!
— To nie tylko może być, lecz stałoby się niewątpliwie. Ci czerwoni to doświadczeni i przebiegli hultaje, a wy, jako westman powinnibyście odgadnąć zaraz myśli, jakieby im przyszły i przyjść musiały z tego powodu.
— No, spróbuję odgadnąć! Uważają ślady Winnetou i jego Apaczów za trop Komanczów Sziba Bigha. Wiedzie on w kaktusy i zaraz potem prowadzi w bok. Cóż innego mogliby pomyśleć, jak to, że Sziba Bigh zajechał za daleko, że zabłądził, i że droga właściwa nie prowadzi w kaktusy, lecz w tym kierunku, w którym on ruszył. Czy to słuszne, mr. Shatterhandzie?
— Tak.
— Nie pójdą zatem w kaktusy, czyli w pułapkę, lecz pojadą nowym tropem. Widzicie, sir, że nie jestem taki głupi, jak wam się zdawało, i że umiem coś odgadnąć.
— Nie masz wcale powodu być zarozumiałym, stary Samie! — zawołał Joz Hawley.
— Tak sądzisz? A to czemu?
— Bo sam nie wpadłeś na tę myśl. Dopiero mr. Shatterhand naprowadził cię na nią.
— Tak? Niech tak będzie. Mimo to niekoniecznie
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/168
Ta strona została skorygowana.
— 412 —