już rysunek strzały i stali obok siebie, patrząc na nas. Koni przy nich nie było, prócz karego Winnetou.
— Poznacie teraz znowu, że wasze obawy były płonne — oświadczyłem Old Surehandowi. — Winnetou troszczył się tak samo i uprzedził mnie nawet. My zazwyczaj spotykamy się w naszych postanowieniach.
— Czy sądzicie, że swoje konie i wory na wodę posłał już do oazy?
— Tak. Widzicie przecież, że ma przy sobie najwyżej z trzydziestu ludzi, a Blody Foxa także już niema. Pojechał pewnie z resztą do oazy po wodę.
— To byłoby rzeczywiście zdumiewające, gdyby Winnetou miał tę samą myśl, co i wy.
— Miał ją; mogę was o tem zapewnić.
Gdy w kilka minut potem dojechaliśmy do Winnetou i jego ludzi, przystąpił do mnie i powiedział:
— Mój brat Charley zrozumiał mnie, ujrzawszy naszą pozycyę. Chciałem mu powiedzieć, że to nie Komancze.
— Jak daleko oni przed nami? — spytałem.
— Jechali bardzo szybko, bo mają pragnienie, lecz będą się musieli wkrótce zatrzymać, bo słońce już nad horyzontem.
— Tak, za kwadrans będzie już ciemno. Jak, daleko jeszcze stąd do pola kaktusowego?
— Dwie godziny.
— To nie dostaną się tam już dzisiaj, gdyż będziemy ich jutro za dnia mieli w pułapce, a nie dzisiaj wieczorem. Wojownicy mego czerwonego brata nie mają przy sobie koni. Czy Winnetou posłał ich z worami do oazy po wodę?
— Tak. Bloody Fox, który zna prostą drogę, wziął ich ze sobą, żeby ich porozstawiać w odstępach i drogę wyznaczyć pozostałemi nam tykami. Ale wory, które mieli ze sobą, nie wystarczą.
— To poślemy nasze za nimi, skoro tylko obóz rozbijemy. Musiałeś chyba liczyć na to.
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/174
Ta strona została skorygowana.
— 418 —