— Tak. Wiatr się zerwał i zawiał moje ślady; nasz plan uda się znakomicie. Teraz jedźmy dalej, żeby być jak najbliżej Komanczów. Gdy jutro wjadą w kaktusy, musimy tak szybko podążyć za nimi, żeby, skoro tylko powstanie w nich podejrzenie, nie mieli już miejsca do odwrotu ani do ujścia bokiem.
Dosiadł konia i ruszyliśmy dalej. Jego ludzie musieli wprawdzie iść pieszo, lecz dotrzymywali nam kroku tak dobrze, że zachowaliśmy potrzebną nam szybkość. Nawet po nastaniu ciemności jechaliśmy jeszcze od tyczki do tyczki, dopóki nie zrozumieliśmy, że musimy stanąć, nie chcąc teraz jeszcze zetknąć się z nieprzyjacielem.
Wiatr tymczasem już osłabł a niebawem ustał zupełnie. Ciemno było tylko, dopóki sierp księżycowy nie wyszedł na niebo. Przedtem jeszcze wpakowaliśmy próżne wory na konie, a gdy zrobiło się jaśniej, ruszyła z niemi część Apaczów. Winnetou pojechał odprowadzić ich do pierwszej stacyi, której miejsca nie znali. W ten sposób postarano się o wszystko, co potrzebne, i mogliśmy paść w objęcia snu, który nam się bardzo przydał. Skoro Winnetou wrócił, położył się obok mnie, nie budząc mnie. Drugi na jego miejscu byłby mnie pewnie obudził, ażeby donieść mi o tem, co uważałby za stosowne — on jednak wiedział, że między nami tego nie było potrzeba.
Chociaż położył się spać później od nas, zbudził się nazajutrz przed nami. Na śniadanie nie traciliśmy czasu, gdyż mogliśmy jeść po drodze. Napiliśmy się tylko wody a resztę daliśmy koniom, którym jej było za mało. W ten sposób wypróżniła się reszta worów a Winnetou posłał je przez kilku swoich ludzi zaraz na rozstawy. Nie potrzebował jechać z nimi, bo za dnia wystarczyło im dokładne pokazanie kierunku.
Ruszyliśmy znowu dalej i to w tempie tak szybkiem, że piechurowie zostali w tyle; mogli przybyć później. Spoglądałem pilnie przez lunetę i przekonałem się, że wczoraj wieczorem zbliżyliśmy się bardzo do
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/175
Ta strona została skorygowana.
— 419 —