Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/177

Ta strona została skorygowana.
—  421  —

Na tem skończyliśmy sprawę a co do jego groźby końcowej, nie miałem potrzeby tracić słów; brał ją poważnie i wykonałby pewnie, gdyby się później okazało, że komendant nie dotrzymał przyrzeczenia.
Odległość od kaktusów ocenił Winnetou na dwie godziny drogi, lecz upłynęło aż trzy, tak powoli jechali Naini dzięki znużeniu koni. Byliśmy stale za nimi w takiem oddaleniu, że nie mogli nas dostrzedz, gdy tymczasem my widzieliśmy ich przez lunety. Nie tworzyli jednego szeregu, lecz jechali szeroko obok siebie i za sobą. Po upływie wspomnianych trzech godzin ścisnęli się i zaczęli tworzyć wązką linię.
— Aha, otóż i chwila rozstrzygająca! — rzekłem do Winnetou. — Nie zatrzymują się; widocznie nic nie podejrzywają.
— Tak — potwierdził — przybyli do wązkiego otworu wiodącego w kaktusy. Nie mogą tego pola objąć wzrokiem i zdaje im się, że nie będzie bardzo szerokie, skoro je Sziba Bigh przejechał. Oprócz tej ufności pędzi ich tam jeszcze pragnienie. Tam, gdzie rosną kaktusy, musi być wilgoć, która wydobyła z ziemi te rośliny, więc przypuszczają, że za niemi musi się znajdować oaza. Nie widzą tego, że ta wilgoć jest tylko podziemna, i że jej bardzo mało.
Wkrótce ujrzeliśmy także kaktusy, które tysiącami pokrywały przestrzeń nie do objęcia okiem ani na szerokość, ani na długość. Wązki jasny pas wiódł do środka i tworzył rodzaj drogi o tak nieurodzajnym gruncie, że ani jeden korzonek nie znalazł w nim pożywienia dla siebie. W tem miejscu właśnie, kazał Winnetou wbić w ziemię tyczkę, żeby Komanczów upewnić, że tu mają wejść między kaktusy.
Uczynili to istotnie bez namysłu i weszli już w głąb tak daleko, że kiedy dojechaliśmy do skraju kolczastej gęstwiny, zniknęli nam z oczu w oddali. Tu zatrzymaliśmy się oczywiście i pozsiadaliśmy z koni. Przywiązaliśmy konie do palików poza doniosłością strzału, ażeby, w razie nieoczekiwanego zresztą oporu nie