doznały jakiego szwanku. a sami zajęliśmy pozycyę, panującą nad drogą od wejścia daleko w głąb, niezdobytą dla powracających Komanczów.
Ta droga miała z początku szerokość dwudziestu może kroków, lecz już na odległość strzału od nas zwężała się tak bardzo, że mogła pomieścić zaledwie czterech albo pięciu jeźdźców obok siebie. Gdyby Komanczom przyszła była szalona myśl zaatakowania, mielibyśmy przed sobą kolumnę ich szeroką co najwyżej na pięciu a głęboką na trzydziestu jeźdźców. Szósta lub piąta część nas wystarczyłaby do odparcia takiego ataku. Kule nasze powaliłyby tylko pierwsze szeregi, a one utworzyłyby wał, przez który reszta nie mogłaby się przedostać, zwłaszcza, że z powodu kaktusów nie mogliby go obejść ani prawą, ani lewą stroną.
W ten sposób udało nam się nareszcie zwabić nieprzyjaciela w znakomitą pułapkę, i mogliśmy już spokojnie czekać na to, co teraz pocznie. Co pocznie? Musi wrócić, skoro dojdzie do miejsca, gdzie droga się kończy i gdzie już dalej iść nie można — musi wrócić.
Czekaliśmy jedną godzinę, dwie a nawet dłużej, ale Komancze nie nadchodzili. Prawdopodobnie nie zawrócili zaraz z końca drogi, lecz zatrzymali się, by się naradzić — ale przyjść musieli niewątpliwie. Staliśmy więc z natężonym wzrokiem, zwróconym tam, skąd mieli nadejść.
— Uff! — zawołał nareszcie Winnetou, wzkazując ręką przed siebie.
Bystrym wzrokiem dojrzał ich, zbliżających się ku nam; nadciągali zwolna, znużeni i rozczarowani. Nie dostrzegli nas jeszcze, ponieważ siedzieliśmy na ziemi a konie stały daleko na pustyni. Wnet jednak utknął długi i wązki korowód; zobaczyli nas, a my wstaliśmy, by się pokazać.
Jeśli sądzili, że mieli za sobą dragonów, to poznali teraz, że się mylili. Byli tak blizko, że musieli zrozumieć, iż nie mają przed sobą białych, lecz Indyan.
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/178
Ta strona została skorygowana.
— 422 —