— A to strach dla nich! — rzekł stojący obok mnie Old Surehand.
— Strach? Jeszcze nie — odrzekłem.
— Ależ z pewnością!
— Nie. To jeszcze nie strach, lecz zdumienie.
— Czemu?
— Przecież mogą nas jeszcze uważać za Komanczów Nale Masiuwa.
— To prawda.
— Ale choćby i tak, musi ich dziwić nasza obecność, bo byli pewni, że Nale Masiuw pędzi za nimi dragonów.
— To słuszne! Ciekawym, co też uczynią.
— Wiem, co uczynią. Wyślą jednego lub dwu wojowników naprzód, ażeby się dowiedzieć, kto jesteśmy. O widzicie, już jadą!
Zobaczyliśmy, że dwaj oddzielili się od reszty i zbliżali się do nas powoli, nie na koniach, lecz pieszo.
— Czy mój brat pójdzie ze mną naprzeciwko nich! — zapytałem Winnetou.
— Tak, chodźmy — odrzekł.
Szliśmy tak samo powoli, jak oni, naprzeciw nich, między kaktusy. Ujrzawszy, że jeden z nas jest czerwony a drugi biały, stropili się i stanęli. Skinęliśmy na nich, aby się zbliżyli, a sami szliśmy dalej. Na to podeszli bliżej z wahaniem, ale wkrótce znowu stanęli.
— Niech brat Shatterhand mówi! — rzekł Winnetou.
Kiedy trzeba było mówić, pozostawiał mi zazwyczaj pierwszeństwo. Zawołałem więc do Nainich.
— Niechaj wojownicy Komanczów zbliżą się śmiało! Chcemy z nimi pomówić — i nic im się nie stanie, jeśli nie spróbują użyć przeciwko nam broni.
Na te słowa przyszli. Zawołałem ich, bo nie chciałem pójść do nich, gdyż w ten sposób byłbym się dostał w doniosłość strzału Komanczów. Spotkaliśmy się mniej więcej w połowie drogi, lecz oni nie chcieli zbliżyć się do nas zanadto.
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/179
Ta strona została skorygowana.
— 423 —